zobowiązania

Historia tej interwencji zaczyna się dokładnie 15 lat temu, w chwili, kiedy odważyłam się założyć fundację. Było mi i łatwo i trudno zarazem, bowiem jako osoba budująca organizację, byłam już w branży dość mocno zdefiniowana.

O byciu anonimową nie było nawet mowy. Jasno skrystalizowane zasady, jak w danym przypadku działać, momentalnie wyrzuciły mnie i Kocią Mamę poza nawias tych, respektujących skostniałe reguły i wynikające z bezsilności zwyczaje.
Wszyscy usypiali ślepe mioty, ja natomiast grzmiałam, grożąc palcem: Jakim prawem bawicie się w Pana Boga, kto wam dał takie przywileje?!

Z czasem pogłębiały się tylko dysproporcje i przepaść interwencyjna między nami. My, niepokornie ratując oseski, operując połamane w wyniku wypadku łapy, chroniłyśmy przed eutanazją nawet trójłapki czy ślepczaki. Każdemu dosłownie kotu umiałam znaleźć cudowny dom. Wtedy to powstało powiedzenie, że każdy kot ma swój dom, a adopcja jest kwestią czasu.
Zaczynając pracę legalną, zaszła dość ważna zmiana. Musiałam założyć konto fundacyjne i zająć się niezbędną otoczką proceduralną, wymagającą powołania Rady i Zarządu. Sobie zostawiłam funkcję dokładnie taką samą, jaką pełniłam w kociej grupie, nadal nosiłam miano szefowej i tak już zostało przez lata.
Struktury są ważne, ale bardziej liczy się przyjęta, w wyniku zgody na funkcję, odpowiedzialność.
Przykro mi było, kiedy musiałam czynić zmiany, szczególnie w przypadku, gdy kogoś z górnej kadry przyłapałam na osobistej korzyści, wynikającej z piastowanej funkcji.
Wiadomo, takie sytuacje i okoliczności nie należą do ulubionych, jednak nie można być naiwnym i łudzić się, że pracując z przeróżnymi osobami, trafi się tylko na oddanych w 100 % społeczników. Każda władza zachęca słabe jednostki do korzystania z pełnionej funkcji. Tylko moja bezkompromisowość w tym temacie pomogła odcedzić tych, mających dziwne pomysły na fundacyjną aktywność.
W pierwszym roku pracy szalenie uważnie planowałam wszelkie wydatki w obawie, by nie stracić renomy w wyniku nieopłaconych faktur.

Po roku, w czasie bilansu, przeglądam listę darczyńców, tradycyjnie chcąc podziękować, wręczając cegiełkowy kalendarz. Wpłaty, tak jak obecnie, różniły się wielkością, jednak po naradzie dziękowaliśmy tym, którzy wpłacali dość znaczne, ale nie zapominaliśmy i o tych drobnych, mając świadomość, że mając mało i tak wykazują potrzebę, by nas wspomóc.
Jedno nazwisko przewijało się systematycznie. Nic mi nie mówiło kompletnie. Sprawdziłam swoje zapiski, nikt o takim nazwisku nie adoptował od nas kota, nie prowadziłam z tą osobą żadnej interwencji. Wiedziałam, że tajemnica wcześniej czy później sama się wyjaśni.
Na początku kolejnego roku pracy zadzwoniła przemiła pani, zapraszając szefową na spotkanie.
Przedstawiając się, użyła tajemniczego dotąd nazwiska.

Nie byłabym sobą, gdybym nie poszperała w necie, szukając wyjaśnienia, wskazówek, śladu czy jakiegoś tropu, pomocnego w rozwikłaniu zagadki.
Nazwisko było znane w branży prawniczej, a ściśle w karnej. Małżeństwo miało dość duże sukcesy na tym polu, mąż był nauczycielem wielu znanych prawników w kraju, prowadził cenioną, z dobrą opinią kancelarię, a żona miała na koncie wiele sukcesów z zakresu sądowej mediacji.
Kocia Mama kompletnie nie pasowała do tego towarzystwa. Mimo to, idąc na spotkanie, miałam wrażenie, że coś nas łączy, ponieważ nikt, bez wyraźnej przyczyny, tak hojnie nie wspiera obcej sobie fundacji.

Nie pomyliłam się. Nie zawiodła mnie intuicja. Kiedy oprócz gospodarzy przywitało mnie siedem kotów, stało się pewne, że to z ich powodu zainicjowane zostało spotkanie.
Państwo zamożni, nawet bardzo, ale samotni. Koty wszystkie z odzysku, ocalone na działce w Grotnikach. Żadne tam rasowe, zwykłe dachowce. Jeden bez oka, stracił w wyniku kociego kataru, drugi bez ogona, lis mu odgryzł, jak był mały, trzeci dzikawy, kolejny zdystansowany. Taką oto menażerię miałam okazję tego dnia poznać.
Nie musiałam pytać, sami wyjaśnili.

-Nie mamy nikogo, lata płyną, z troski o koty, ich życie bez nas, sekretarz męża przyjrzał się fundacjom w Polsce, wybór padł na panią…
Wyznam uczciwie, byłam przerażona!
-Czy decyzja jest dobrze przemyślana? – próbowałam odmówić- Ja dopiero zaczynam, nie mam zbyt wielkiego budżetu na tego rodzaju interwencje, to nie są koty adopcyjne, ona kwalifikują się tylko do roli rezydentów.

– I właśnie te pani zasady bezapelacyjnie wskazały na Kocią Mamę!
Pani nie uśpi, nie pójdzie na skróty, a przede wszystkim, dotrzyma danej nam obietnicy!
Nie powiem, trzeba przyznać, przyłożył się pan sekretarz do pracy solidnie, idealnie mnie rozpracował i rozszyfrował, mądre wyciągnął wnioski i konkluzje.

Spotkanie miało miejsce jakoś o tej porze, w połowie zimy. Cała poznana tego dnia siódemka odeszła spokojnie w domowych pieleszach. Małżeństwo adoptowało 8 lat temu parkę kotów ode mnie, a w ostatnią sobotę Agatka z Grażynką pojechały zabrać z pustego domu moje sieroty. Pani 3 lata przeżyła sama. Kiedy i jej brakło, przyszła pora, bym spełniła daną przed laty obietnicę.
Koty, brat z siostrą, przebywają obecnie w Gabinecie Filemon i teraz doktor Anna ma kolejne zadanie. Musi ocenić stan zdrowia, naprawić zaległości weterynaryjne i w chwili, kiedy koty ochłoną i zaakceptują nową codzienność, pomyślimy nad ich dalszą przyszłością.