zespół chorób współtowarzyszących

Nie mam wpływu na koty, które do mnie trafią. Czasem z pozoru ładny, miły, przesympatyczny mruczek okazuje się puszką Pandory i to niestety, ale z mega górnej półki. O ile maluchy, dorosłe i nawet rozbrykaną młodzież udaje się przekazywać do fajnych domów, o tyle ogromny kłopot mam z tymi, które figurują jako wirtualne. Generalnie dyskwalifikowane jako potencjalnie adopcyjne z dwóch najważniejszych powodów, są albo za stare, albo tak schorowane, że karygodne byłoby przerzucenie odpowiedzialności finansowej na nowych opiekunów. Nie chcę urazić nikogo o wielkim sercu, o empatii sięgającej słońca, ale kompletnie inaczej przedstawia się sytuacja, kiedy to my sami sprowadzamy kota do siebie a inaczej, kiedy adoptujemy go z jakiejś organizacji.
Mam świadomość, że nie wszyscy dają rękojmię, nie wszyscy roztaczają parasol ochrony albo oferują pakiet pomocowy.

Każdy inaczej postępuję, nie ma żadnych przesłanek o dostępnych finansach, więc nie mam prawa ani oceniać, ani się wypowiadać.
Nasze zasady wszyscy znają.
Opiekunowie wirtualni sami, dobrowolnie zgłaszają gotowość. Nie ma z mojej strony żadnych sugestii, ani o wielkości wpłaty ani o jej częstotliwości. Jest jednak dla mnie to niezwykle cenna pomoc.

Ponownie na tapetę wraca Marcel. Jego historię przy okazji przypomni państwu jak zwykle Ania.
Początkowo problemem było zaburzenie w produkcji kolagenu, kiedy po długiej i kosztownej diagnostyce udało się ustawić dożywotnią terapię, oczywistą była decyzja o umieszczeniu go w wirtualnych, to kot z rodzaju nieadoptowalnych.
Ktoś tam nawet deklarował mi na niego wsparcie, jednak po kilku wpłatach zostałam z obciążeniem sama. Teraz Marcel był uprzejmy zepsuć sobie pęcherz tak radykalnie, że kilka dni przebywał w lecznicowym szpitalu. I znowu diagnostyka, testy, badania, analizy, przeswietlenia, USG i nawet wszywanie kilka razy cewnika.

W chwili obecnej jest to pacjent, który generuje największe koszty mając na uwadze leczenie tych z cyklu wirtualne. Dodatkowym, szalenie utrudniającym wszelkie zabiegi i stosowanie nawet profilaktyki komplikuje niecodzienna przypadłość, mianowicie „darcie się” skóry po każdym zetknięciu z igłą. Nawet diagnostyka może zakończyć się popruciem futra, tak jak stało się to podczas ostatniego pobytu w klinice. Tym razem nie będę się rozwodzić o diecie, badaniach testach, analizach. Sądzę, że doskonały obraz z jakim się ja borykam problemem finansowym, a lekarze diagnostycznym, udokumentują wypisy z lecznic oraz same zdjęcia spędzającego sen z powiek wielu ludziom delikwenta.

Czy ktoś się pochyli nad tym kotem? Nie mam bladego pojęcia, ja wiem jedno, dopóki grono wirtualnych nadal będzie liczyło 15 futer i jako wsparcie będę miała tylko enigmatyczne, raczej bez pokrycia obietnice, żaden kolejny opiekun nie może liczyć na pomoc fundacji. Do takiej sytuacji, do takiej decyzji prowadził proces, długoterminowy, konsekwentny, w ramach którego coraz bardziej otwierałam ze zdumienia oczy, do jakiego stopnia ludzie potrafią pięknymi słowami zbudować cudną atmosferę, która przypomina bańkę mydlaną. Nie mój wstyd, nie moje sumienie. Fundacja na głowie staje i troszczy się o te przekazane koty, a ja coraz mniej mam cierpliwości, do tych, którzy łamiąc obietnice nie szanują siebie, nie mówiąc już o własnej godności. Mam świadomość, że ten piękny sprzedany mi stek bzdur ma uspokoić ich sumienie, ale z mojego punktu widzenia, już bardziej poprawne politycznie byłoby całkowite milczenie.
Cóż, od pewnego czasu pokazuję jak faktycznie wyglądają kocie sprawy od kuchni. Nie jest to skarga, narzekanie, raczej relacja i podsumowanie zachowania ludzi. Palcem wskazywać nie muszę, każdy doskonale wie, gdzie go uwiera sumienie, ale to już nie mój problem, na szczęście.