zanim pojawią się maluszki

Adopcje są kluczową kwestią w prawidłowym funkcjonowaniu każdej organizacji działającej w obszarze ochrony zwierząt, i nie dotyczą wyłącznie psów, kotów czy koni, lecz każdego przedstawiciela gatunku, który trafił pod opiekę człowieka.

Szukając domu dla żółwia, królika czy fretki, nie przekazujemy zwierzęcia każdej chętnej osobie — dokonujemy selekcji, wybierając takich kandydatów, którzy mają doświadczenie z danym gatunkiem oraz posiadają wiedzę i odpowiednie warunki, by zapewnić mu optymalne środowisko do życia.

W przypadku kotów znalezienie odpowiedniego domu bywa szczególnie delikatnym zagadnieniem, ponieważ te stworzenia mają wyjątkowe zdolności i potrafią przeforsować swoje zdanie, mimo że nie posługują się ludzką mową.

Znajduję domy kotom od ponad 30 lat. Generalnie raczej nie popełniam błędów – staram się bezstronnie ocenić zgłaszającego, odkładając na bok własne uprzedzenia i skupiając się na informacjach, które otrzymuję od potencjalnego opiekuna. Nie mam problemu z adopcją kotów kalekich — jeśli znajdę odpowiednią osobę do opieki nad kotem obciążonym nieuleczalną, ale dobrze zdiagnozowaną chorobą, zgadzam się na adopcję. Warunkiem jest utrzymanie ciągłości leczenia.

Koty po przejściach nie muszą do końca swoich dni pozostawać fundacyjnymi rezydentami. Skoro ja mam odwagę adoptować te „naprawione”, daję taką szansę również innym. Są osoby, których nie przeraża konieczność podawania preparatów wspomagających odporność czy stosowania specjalistycznej karmy. Mają na takie cele odpowiedni budżet i są w pełni świadome obowiązków, które sami na siebie przyjmują.

Przeważnie w tej grupie wymagającej szczególnej troski znajdują się osobniki przejęte z pseudohodowli. Zadowoleni są wszyscy: Fundacja – bo uratowała chore zwierzę, odbierając je z miejsca, w którym nie zapewniono mu właściwej opieki; hodowca – bo pozbył się problemu; adoptujący – bo zyskał wymarzonego przyjaciela; oraz kot – bo nagle przestał być kłopotem, a stał się ukochanym pępkiem świata.

Przyjaciele, czytelnicy fanpejdża oraz nasi stali hejterzy znają umiejętność adopcyjną Kociej Mamy.

Ukute przed laty hasło: „Każdy kot ma swój dom, tylko trzeba cierpliwie czekać” — niestety nie jest do końca prawdziwe. Istnieje grupa kotów, które nigdy nie zaaklimatyzują się w żadnym nowym miejscu.

W trosce o emocje opiekunów, a także, by uświadomić im problem, który warto mieć na uwadze, chciałabym podzielić się historią, która wydarzyła się niedawno w Fundacji.

Od lat twierdzę, że każdy kot trafia do nas nie tylko jako podopieczny, którego trzeba wyleczyć, poddać operacji czy znaleźć mu dom. Koty pojawiają się po coś — by zmienić naszą świadomość, uczyć cierpliwości, empatii, a czasem po prostu być nauczką, z której musimy wyciągnąć właściwe wnioski.

Koty trafiają do nas w różnym wieku.

Małe, samodzielne, wypłoszona młodzież, łagodne, chore bądź po przejściach — wszystkim starannie szukamy stałych domów. Jest jednak jeszcze jedna, dość specyficzna grupa: koty, które nazywamy u nas czapkowymi lub noszonymi pod sercem — niesamodzielne maluszki, przejęte w rozmaitych okolicznościach, z różnych przyczyn, ale wszystkie wymagające stałego karmienia przez człowieka.

Ile interwencji, tyle historii — jednak nie na tym chcę się teraz skupić.

Małe kocięta swoje karmicielki traktują jak matki. To my od pierwszej chwili kojarzymy się wyłącznie pozytywnie. Dajemy im jeść, masujemy brzuszki, myjemy małe pupki. Nosimy je w czapkach, zabieramy do łóżka, otulamy kołdrą. Chłoną nasz zapach, pot, czują oddech. Znają nasz temperament, kochają ton głosu, rozumieją komendy, polecenia, zakazy — dokładnie tak jak dzieci.

Rosną w znanym sobie otoczeniu, automatycznie akceptując wszystkich domowników — i nie ma znaczenia, czy są to dzieci, nastolatki, inne dorosłe koty, psy czy króliki. Nasz dom to ich dom rodzinny, ich ukochane otoczenie. Naturalne środowisko, w którym czują się kochane i bezpieczne.

Fundacja słynie z tego, że odkarmia oseski. Sama również potrafię podjąć się tej pracy. Nie zabraniam tego innym — wręcz przeciwnie, ogromnie doceniam te wolontariuszki, które decydują się na to wyzwanie. Opieka nad niesamodzielnym kociakiem to nie tylko zadanie — to próba ocalenia życia, bo nigdy nie wiemy, z jakimi okolicznościami przyjdzie nam się zmierzyć podczas tej wyjątkowej misji.

Zazwyczaj mioty karmione przez człowieka wydajemy do adopcji około trzeciego miesiąca życia. Kociaki są wtedy odrobaczone, zaszczepione, zdrowe, aktywne, ufne — i takie właśnie znoszą rozstanie szybciej i z mniejszym kosztem emocjonalnym. Aklimatyzacja w nowym domu przebiega u nich płynnie, bez większych problemów.

Zdarzają się jednak sytuacje, które wpływają na przesunięcie terminu adopcji. Czas płynie, kot rośnie dalej w domu rodzinnym, a po szczepieniu przychodzi moment kastracji. Z niesfornego malucha wyrasta wtedy czupurny, swawolny młody kociak, który formalnie wciąż kwalifikuje się do adopcji.

Ostatnio, niemal równocześnie, po młode koty zgłosiły się dwie osoby. Nie miały żadnych preferencji co do płci, wieku czy umaszczenia. Oba koty zostały przekazane do adopcji.

O ile jeden z czarnych kotów — mimo że w domu tymczasowym był wycofany, zdystansowany i raczej bliższy domowemu stadu niż ludziom — w nowym miejscu, będąc jedynakiem, szalenie zbliżył się do swojej opiekunki i dość szybko zaczął robić postępy socjalizacyjne, to drugi — ten karmiony butelką — wpadł w ogromną traumę.

Siedział za szafkami w kuchni, wychodził tylko nocą, by zjeść. Mimo dwóch dostępnych kuwet uporczywie załatwiał się poza nimi. Zasikał kanapę i dywan. Miał zapewniony spokój, ciszę, rozrzuconą kocimiętkę, feromony w gniazdku — jednak mimo wszelkich prób zmniejszenia stresu, nie było żadnej poprawy.

Raz pokazał, że wie, do czego służy kuweta, po czym wrócił do brudzenia. Słysząc relacje z domu, pozostawałam z nową opiekunką w stałym kontakcie. Po kilku dniach uznałam, że nasze starania i tak nie przyniosą dobrego efektu. Kot już wie, jak wymusić na nas zmianę decyzji. On nie zaakceptował naszego pomysłu. Nie godzi się na adopcję. Za wszelką cenę chce wrócić do siebie.

Czy nam się to podoba, czy nie — jego to nie interesuje. On nie chce mieszkać gdzie indziej. On chce być tam, gdzie dorastał.

To zdarzenie doskonale pokazuje, jak niezwykle inteligentne i mądre są koty. Jurek, czarny kot, mieszkał w różnych domach. Kiedy trafił do Maryny, doskonale wyczuł, że to koniec jego tułaczki. Poznaje otoczenie, przyswaja nowe zapachy, przyjmuje ze spokojem kolejne etapy wspólnego życia.

Drugi czarny — z pozoru tylko łatwiejszy adopcyjnie — zupełnie nie godzi się na bycie oczkiem w głowie kogokolwiek innego niż pierwsza opiekunka. Nie potrafił pogodzić się z adopcją. Raz oddany, znalazł sposób, by wrócić — więc ponownej próby już nie podejmę. Wróci z każdej adopcji. Nie chcę narażać go na kolejny stres. Jest młody, a przy tak silnej nadwrażliwości emocjonalnej zawsze istnieje ryzyko, że taka trauma przerodzi się w depresję.

Ta opowieść jest przestrogą dla wszystkich, którzy wkrótce zaczną karmić niesamodzielne maluszki. Nie zwlekajcie z adopcją, bo koty, jak widać, reagują różnie na nasze pomysły. Jeśli faktycznie walczymy o jakość ich życia, to tę historię o kocie, który nie zgodził się na swoją adopcję, miejcie w pamięci, patrząc na rosnące radośnie i beztrosko maluszki w waszych kocich żłobkach.