Konflikt budowany był skrzętnie, konsekwentnie, z szaloną determinacją, ale nieustannym mijaniem się z prawdą.
Ponieważ nigdy nie wchodzę w żadne pyskówki na forum, uznając, że rozmowa z boku, w kuluarach jest dla obu stron formą zdecydowanie przyjemniejszą, nawet jeśli padają ostre określenia, dochodzi do napiętej wymiany zdań czy słyszy niewygodne dla siebie słowa.
Nigdy nie znieważam niewygodnych dyskutantów wywlekając prywatne rozmowy zamiast rzeczowych argumentów, bo nie dość, że takie chwyty są poniżej pasa i są zachowaniem obcym dla kulturalnych, inteligentnych ludzi, to na domiar złego, w fatalnej pozycji stawiają robiącego takie brzydkie rzeczy. Świadczą jednoznacznie o złych nawykach wyniesionych z domu, braku kultury osobistej i manipulowaniem poprzez wybiórcze wyrwane z kontekstu treści.
To do mnie należy reprezentowanie fundacji na forum, to na mnie mają spadać ataki rozsierdzonych, tupiących nogami ze złości kłamczuchów. Nie mam czasu na zabieranie dokumentacji, na robienie print screenów, ale to do mnie należy użycie ich we właściwej chwili.
Sytuacja rozwijała się przez kilka miesięcy, aż doszło do spięcia. Znajomość zaczęła się klika lat temu, potem raz się drogi zbiegały, a potem przez kilka miesięcy była cisza. Kiedy czytałam jojczenie o pomoc, w większości przypadków pomagałam, szanowałam aktywność na rzecz kotów i jeśli miałam na zbyciu leki i karmę, dawałam. Umiem się dzielić, szczególnie kiedy opiekun w dramatyczny sposób formuje apel. Kto mnie zna, wie doskonale, że nie spałabym spokojnie gdybym zignorowała prośbę o trudno dostępne leki tym bardziej. Nigdy nie brałam, nawet od właściciela prywatnego kota, żadnej opłaty za pomoc w leczeniu. Wydawałam surowicę, by chronić te dotknięte panleukopenią, inteferon, cykloferon czy fosprenil.
Dzieliłam się nawet tymi, które za cenę swojego zdrowia przywiozłam z Ukrainy.
Jednak wydawanie budek i to w ilości hurtowej, by pomóc okolicznym karmicielom prywatnym to jedna kwestia, a niegodzenie się na kłamstwa, to kompletnie inna bajka.
Kiedy brałam koty z Ukrainy osoby same zgłosiły się do działania, nikt nie zabiegał, z dziubków nie wyjadał. Swoim zwyczajem określałam usługi jakich oczekuję, a ilość zabezpieczonych kotów była wynikiem decyzji samych zgłaszających.
W fundacji od zawsze panuje zasada jawności, otwartości, szacunku i nie ma miejsca na lekceważenie i pogardę. Te dwie emocje wzbudziły we mnie czujność. Kiedy martwiłam się jak będą przebiegać adopcje, usłyszałam w odpowiedzi: „Napisze się ckliwe ogłoszenie i szybko znajdą się właściciele.”.
Informacja zabiła mnie. Ja, która zawsze promuje pisanie prawdziwych postów, zgodnych ze stanem faktycznym, na taką butę i hipokryzję nie byłam w żaden sposób przygotowana, tak samo jak mało eleganckie machnięcie ręką.
W czerwcu, tuż przed wyjazdem na urlop, mając świadomość zbliżających się wakacji i faktu, że opiekunki zabezpieczyły bytujące na ich terenie stado bez konsultacji ze mną, wydałam całe auto dostawcze jedzenia dla kotów w wieku różnym, żwirku oraz karmy Renalowej dla chorej kotki, która była ich prywatną. Na szczęście dla mnie nie mogą się wyprzeć tego faktu, bo korzystając z mojego nawyku po drodze i przy okazji, kurierka zahaczyła o dom Joli zostawiając dedykowaną jej przesyłkę.
Kiedy Paulinka miała problem z kotami kolegi, poprosiłam kobiety o pomoc, mając świadomość, ile i jakie karmy przekazałam, ale nie jako wsparcie, tylko zapasy do wspólnych działań.
Dziękuję Opatrzności, że żyjąca w wiecznym biegu, nie zdążyłam wyrobić im w lokalnej lecznicy fundacyjnego rachunku, dopiero by mnie ugotowały, bo już teraz pokazują w jakich są długach.
Kiedy odmówiły mi opieki nad kocurkami, byłam w szoku, jak mogły z takim cynizmem mi napisać, że wolą same od teraz działać. Mam zapisane teksty jak to buńczucznie piszą: „A jaka to jest różnica, które koty pani karmi, przecież działamy w tym samym obszarze.”. No niby tak, ale takie kwestie ustala się wcześniej, a nie jak się kogoś perfidnie oszuka. To ja powinnam mieć prawo wyboru, czy chcę i mam niezbędne środki na bycie darczyńcom lub sponsorem, bo w trybie ich zachowania poczułam się raczej jak przysłowiowa dojna krowa. Poczułam się oszukana, o czym nie omieszkałam powiedzieć. Wolę od razu takie kwestie wyjaśnić niż latami bez sensu pielęgnować urazy.
Wiedziałam, że zadrwiły z mej ufności, z wiary w dobre intencje.
Kolejny incydent miał miejsce klika tygodni później, kiedy to napisały kolejny kłamliwy post, zaczynający się od słów: „Wszystkie łódzkie fundacje odmówiły przyjęcia tych cudaków…”, dodając zdjęcie rudych kociaków.
I tym razem zareagowałam, napisałam: „Co to znaczy wszystkie? Ja nie otrzymałam żadnej takiej prośby!”. Żeby pokazać swoją złość na taką manipulację, dopisując swój komentarz, udostępniłam wpis w całości.
Tłumaczenie, że to tylko enigmatyczne, bezosobowe stwierdzenie, umocniło tylko intencje zmierzające do wywyższania siebie, a obrzucanie błotem innych.
Nie będę wnikać w przeszłe konflikty z innymi organizacjami, ja podnoszę te fakty, na które mam dowody zebrane.
Tego rodzaju wrzuty na inne organizacje wcale nie przynoszą im uznania u ludzi, którzy czytając wylewane pomyje, a mają kompletnie inne wrażenia z komunikacji z fundacją, zadają bardzo niewygodne pytania.
Wisienką na torcie w eskalacji konfliktu jest kot, którego panie miały ode mnie. Trójłapek miał być rehabilitowany w domu i taką, aż do niedawana, miałam wiedzę i autentyczne przekonanie. Kulawo szła jego adopcja, jakoś dziwnym trafem fundacyjny, a zawsze brakło na przygotowanie akurat jemu ogłoszenia. Inne zdrowe koty prezentowane były niemalże od ręki. Niby zgłaszali się potencjalni chętni, finalnie wszystko się rozmywało i uciekały kolejne miesiące. Z domu tymczasowego nie płynęły żadne niepokojące wieści, a że jedzenia jak dla jednego kociaka dałam prawie na rok, nie miałam potrzeby podgrzewać znajomości, bo już miałam świadomość, że mosty są spalone.
Jednak pewnego dnia pokazał mi się na Instagramie post mojego trójłapka w klatce kenelowej, zaniemówiłam, po raz kolejny poczułam się oszukana. Fajnym zbiegiem okoliczności wydałam do adopcji neurologiczną Nelę, jeszcze tego samego dnia, w niedzielę napisałam: „Mogę przyjąć kociaka, żeby nie siedział w klatce!”.
Odpowiedź przyszła momentalnie, że w klatce przebywa tylko okresowo i zdjęcie na rękach z prośbą: „Wolimy, żeby został u nas do czasu adopcji, panią prosimy o nagłośnienie ma pani większy zasięg.”. Pokazałam na forum kota z dopiskiem, kochani kotek idzie na umowę i podałam nazwę stowarzyszenia, które panie dopiero co założyły, jednak mając wiedzę, w jakich już są tarapatach finansowych, dopisałam: „W razie konieczności szczególnej opieki finansowej kotek objęty jest rękojmią Kociej Mamy.”. Na zgłoszenie się domu stałego nie czekałam długo. Zgłosiła się wolontariuszka pracująca bardzo odpowiedzialnie kilka lat prowadząc dom tymczasowy dla kocich osesków albo kotów wycofanych emocjonalnie, obecnie opiekuje się depresyjną Schedką.
W naiwności swojej sądziłam, że kobiety będą cieszyły się z obrotu sytuacji. Ale pudło, zamiast odebrać telefon od Eli, przeprowadzić wywiad, dopytać o szczegóły, przeczytałam wiadomość: „No nie wiemy.”, a po chwili na tablicy pojawiła się wiadomość, że kotek cudownie znalazł w trybie natychmiast domek.
Nie wierzę w takie cuda, nie wierzę w ani jedno słowo. Co więcej, powstają obawy, niepotrzebne domysły, a brak wiarygodnej zwyczajnej odpowiedzi tylko wywołał emocje.
Zamiast grzecznie i spokojnie odpowiedzieć co stało się z kotem, raz słyszymy bajeczkę o bardzo dojrzałej pani, za kilka dni post jest edytowany i już nie samotna pani pełni odpowiedzialną opiekę, a jakieś małżeństwo. Mylą się, plączą, gmatwają, a my tylko chcemy wiedzieć jaki jest los kota.
Zamiast konkretów buduje się jakieś plotki w stylu, że mszczę się na ich stowarzyszeniu, że jestem o nie zazdrosna, obrażają, szkalują, przekraczają wszelkie granice dobrego smaku, dają świadectwo domu rodzinnego, ale nie ma jednej zwyczajnej odpowiedzi wprost: Gdzie jest kot!
Wszystkie jesteśmy zdezorientowane zachowaniem pań. Blokują osoby, utrudniając pozyskanie wiadomości, publikują prywatne treści rozmów, ale tylko wybiórczo i tematycznie pasujące, a na to jedno kluczowe zapytanie, podmieniają swoje wypowiedzi. Nie wiemy jaka jest prawda i czym tłumaczą przedziwne zachowanie, bo konstruktywnego dialogu prowadzić się z nimi nie da.
Dla przykładu przytoczę sytuację sprzed lat, kiedy to byłam pytana o pewną kotkę przejętą od innej instytucji, nieważne czy byłam w sympatii, czy w poprawnych stosunkach, na każde pytanie udzielałam wyczerpującej odpowiedzi dołączając zdjęcie wykonane aparatem z datownikiem. Brak odpowiedzi, buta, dziwna i niczym nieuzasadniona hardość rodzi pytania o drugie dno, o powód i okoliczności dziwnego zachowania. Wolontariuszki są mądre, same zbierają dokumentację. Kiedy pojawia się post, że nie mają znikąd pomocy, płakanie jakie są biedne, a w tle widnieją koty w klatkach, a jedna oklejona jest naklejką Kociej Mamy. Nam się to nie śni, nie wydaje, takie informacje panie same puszczają w świat, zadając kłam własnym słowom. Przyłapane, publikują dziwne wyjaśnienia, zamiast się pogodzić z faktem, że skoro już się zdecydowały na własną organizację, to muszą ponieść wszelkie konsekwencje tej decyzji.