W piątek do jednej z wolontariackich lecznic weszła młoda, sympatyczna para. W pudełku przynieśli 5 małych kociaków w dramatycznym stanie. Znaleźli je w tujach rosnących w ogrodzie. Ile maluchy tam żyły z matką, nikt nie wie. Wywęszyły kocią rodzinę ich psy, które są niestety bardzo agresywne, dlatego młodzi ludzie szukali organizacji, której można kocie dzieci przekazać. Poprzez Straż Miejską trafili do Kociej Mamy, dostali zielone światło i zachętę do działania.
Ekipa lecznicy straciła czujność przejęta widokiem kocich oczu. Nikt nie zapytał o nazwisko, adres, telefon, o rejon skąd przybyły maluchy, nikt też tym razem nie potwierdził interwencji w Fundacji.
Wieczorem lekarka jak zwykle zdając relację o stanie moich mruczków przebywających w przychodni wspomniała o ostatnich przybyszach:
– Pani Izo, oczy są w tak fatalnym stanie, że nie mam pojęcia czy da się j uratować…
– Jakie kociaki? Nic o nich nie wiem!
– Jak to? Przecież ludzie, którzy je przynieśli, powoływali się na rozmowę z Kocią Mamą…
– Spokojnie, rano sprawdzę, po 23 nie będę robiła zamieszania w Fundacji, teraz jest pora na sen.
Rano wykonałam dwa telefony, do Moniki i Ani, które zazwyczaj pilotują przyjęcia maluchów. Nie wyjaśniły zagadki, kompletnie je zaskoczyłam zapytaniem.
– Za moich karmicieli ręczę, pracują sumiennie i rzetelnie, wiedziałabym o tak chorych kociakach – Ania była pewna i zdecydowana. Moniki postawa była identyczna, wykluczyła możliwość by ktoś ją oszukał. Po chwili dodała:
– Pracuję na podstawie przysłanych zdjęć, nie kojarzę tych maluchów.
– Czy ktoś dzwonił do lecznicy? interesował się stanem zdrowia podrzutków? – zapytałam więc lekarza pełniącego dyżur w przychodni.
– Niestety, nadal jesteśmy w punkcie wyjścia.
Tradycyjnie przyjęłam nad maluchami opiekę.
Odrzuciłam złość tłumacząc zakłopotanej sytuacją lekarce:
– Koty są chore, Ty jesteś lekarzem, darczyńca i tak wykonał fajną robotę, bo o nie zadbał a nie musiał. Dlaczego się ukrywa i milczy dowiemy się pewnie wkrótce. Koci świat jest mały, tu nie ma niewyjaśnionych zagadek. Przyślij mi proszę zdjęcia, niechże wreszcie poznam wreszcie sprawców tego zamieszania.
-Mała, czarna kicia w najgorszym stanie, nie wiem czy uda się choć jedno oko uratować, jest najmniejsza w stadzie, najsłabsza…
– Gorsze oczy widziałam. Uśpić się zawsze zdąży, brak oczu nie jest podstawą do eutanazji, jakby co będzie kolejna adopcja w pakiecie. Działamy- walczymy.
Minęło kilka dni.
Kociątka ładnie reagowały na leki, wieści z lecznicy przestały brzmieć dramatycznie, koci katar powoli zanikał.
– Mam pomysł na Czarną! -radośnie obwieściła lekarka – Oczy będą ocalone, ale pokażę ją jeszcze mojej koleżance okulistce.
Cudna postawa, takim torem zawsze idźmy, szukamy rozwiązania aby utrzymać życie!
Do wtorku trwała cisza. Żadnych wieści z lecznicy, byli opiekunowie nadal pozostawali anonimowi. Męczyła mnie ta sytuacja. Szperałam w głowie, szukam śladu, który naprowadziłby mnie na rozwiązanie, ale bez rezultatu. Informacje od lekarki połączone z moim doświadczeniem dawały mi pewność, że jakiś istotny szczegół pominęłam, intuicyjnie czułam, że to nie może być działanie mające za cel z premedytacją mnie oszukać. Matacze działają inaczej. Zostawiają kocięta w pudle przed lecznicą, czasem w poczekalni gdy pusta, wieszają w torebkach na drzwiach, niekiedy podrzucają tam gdzie mieszkają kocioluby.
Poszłam va bank.
Wykorzystałam siłę przekazu najmodniejszego obecnie portalu społecznościowego.
Zamieściłam zdjęcia chorych kociaków i oświadczenie: „W szoku trwam, jak można patrzeć komuś prosto w twarz i bezczelnie kłamać? Ostrzegam lecznice współpracujące z Kocią Mamą, proszę uważać na oszustów. Obcy nam ludzie powołują się na uzgodnienie przyjęcia kotów na leczenie. Powiem wyraźnie, od tego jest Fundacja by leczyć chore. Nigdy nie odmówiłam przyjęcia kotów nawet w gorszym stanie, dlaczego wiec opiekunowie tych wybrali najgorszą z możliwych drogę, ratowania maluchów poprzez kłamstwo? Wszystko do nas zawsze wraca w najbardziej nieoczekiwanym czasie, dlatego jestem przekonana, że kiedyś poznam sprawców tego zdarzenia.”
Długo nie czekałam na odzew. Szybko odnalazła się dziewczyna, od chorego tajemniczego desantu smarków. Zostałam zapytana dlaczego oczerniam Bogu winnych ludzi? Przecież prowadziła ich interwencję Maryla, a Szefowa wyznaczyła lecznicę.
Fakt, wszystko się zgadzało, połączyłam kropki. Przypomniały mi się rozmowy, nie były zbyt konstruktywne. Od tamtej pory minęły ponad 3 tygodnie, wyrzuciłam z pamięci tę interwencję, bo sądziłam, że ludzie wybrali inną opcję.
Wyjaśniło się też, że dziewczyna zgodnie z obietnicą kontaktowała się w niedzielę z lecznicą troszcząc o los kociąt. Lekarz dyżurujący zwyczajnie zapomniał poinformować mnie i swoją przełożoną. Podziwiam siebie za spokój, przy moim temperamencie jest to dość wyjątkowe zachowanie.
Od lat powtarzam ten sam komunikat: najważniejszą zasadą, gwarantującą harmonijną pracę, jest rzetelna informacja o tym jak przebiega w danym momencie interwencja. Żadna z nas nie jest wróżką, nie wie jakie powstały kłopoty, trudności czy problemy. Można uniknąć zbędnych konfliktów, wystarczy napisać komunikat smsem do wolontariuszek z kontaktu, Basi na pocztę www czy jak w wielu przypadkach Weronice na tak lubianego przez wszystkich fesja:
„Kociaki złapane, dowiezione do lecznicy, pozdrawiamy opiekunowie z ….ulicy.”
Ta sytuacja jest przykładem małej świadomości i wiedzy o stylu pracy Kociej Mamy, o liczbie i skali prowadzonych interwencji. O dziwnym przekonaniu, że zgłaszane koty są jedynymi, których opiekunowie liczą na pomoc od Fundacji. Zapraszam wszystkich do lektury reportaży o tym jak działamy, co oznacza słowo wolontariat oraz jak powinna przebiegać bezkolizyjna współpraca.