z pozycji szefowej odsłona 16 kłamstwo i lojalność

Jedna z pozoru błaha sytuacja, którą można określić jako kolizję podczas pracy, zakończona pozytywnie dzięki błyskawicznemu wspólnemu działaniu, otworzyła mi oczy na szereg spraw, które w codziennym życiu często pomijamy, a jak widać w okolicznościach kryzysowych mają decydujące znaczenie dla sukcesu.

Mam na uwadze komunikację i jej formę, dlatego rozważę na przykładzie zdarzenia z Rysią przebieg feralnego dnia i przekażę wnioski, jakie wysnułam, analizując całą sytuację.

Wiadomo, nikt nie chce zgubić kota, niezależnie od jego statusu – czy to nasz ukochany mruczek, czy kot powierzony na tymczasową opiekę przez znajomych, czy jak w tym konkretnym przypadku kot koleżanki, z którą akurat prowadzimy zajęcia z dziećmi.

Prowadząc od lat Fundację, do jednych z moich rozlicznych obowiązków należy wypożyczanie sprzętu, szczególnie mam na myśli klatki łapki. Służą one, jak sugeruje nazwa, do odłowu zwierząt, jednak znakomicie pełnią swoją rolę nie tylko w przypadku dzikich zwierząt łapanych na zabiegi. Bardzo często zgłaszają się opiekunowie kotów, które w wyniku nieostrożności lub zbiegu dziwnych okoliczności uciekają ze swojego domu i kryją się w pobliżu miejsca zamieszkania, jednakże nie pozwalają się zbliżyć swoim opiekunom.

Koty to dziwne pod względem konstrukcji psychicznej zwierzęta. Zauważam zupełnie inne zachowanie w domu a inne w otwartej przestrzeni. O ile w mieszkaniu są ufne i nie schodzą z kolan, to już na podwórku, kiedy zwieją na koci gigant, nabierają zdecydowanie cech dzikich. Stronią od ludzi, uciekają na drzewa, a opiekunom nie udaje się ich namówić do powrotu do domu.

Arogantem i ignorantem jest każdy, kto pomija milczeniem kocie ucieczki z domu. Wszyscy opiekunowie wolą oczywiście, żeby ich kocie pociechy siedziały bezpieczne w domu, jednak z genami i cechami przekazanymi przez kocich przodków nie zawsze nam, ludziom, udaje się wygrać.

Zaginięcie Rysi poruszyło inny, dość ważny temat, a mianowicie wzajemną komunikację. Akcja zakończyła się sukcesem, a składały się na nią szalenie ważne czynniki, z których najważniejszym była prawdziwa relacja z poszczególnych faz zdarzenia. Po przybyciu na miejsce, wolontariuszki uczciwie zrelacjonowały mi krok po kroku przebieg wizyty w przedszkolu. Nie ubarwiały faktów, nie sięgnęły po tłumaczenie, które mogłoby zaciemnić rzeczywistość. Opowiedziały zgodnie z prawdą całe przykre zajście. Zachowały się tak, bo mnie znają i wiedzą, że kiedy nadchodzi pora na działanie, nie będę roztrząsać kwestii mniej istotnych. Żeby wysnuć właściwe wnioski, muszę znać faktyczne okoliczności.

I tu przechodzę do meritum, a mianowicie do małego słówka noszącego nazwę prawda. Po drugiej stronie, dla równowagi, jest inne, mniej godne, noszące nazwę kłamstwo. Kiedy po nie sięgamy? Kiedy mataczymy! Kiedy z dziwnych pobudek chcemy komuś zaszkodzić, narazić go na straty, wprowadzić w błąd. Kiedy raz uda się wyprowadzić kogoś na manowce, używając kłamstwa, a tym samym osiągnąć dziwną satysfakcję, ten odruch wchodzi w krew i sięgamy po nie niestety coraz częściej. Poprzez kłamstwo manipulujemy osobami, którym chcemy wyrządzić krzywdę, ale i tymi, których z pozoru szanujemy. To brzydkie, obłudne zachowanie, które z reguły zawsze wychodzi na jaw – to tylko kwestia czasu i właściwego połączenia zdarzeń z przeszłości.

Za kłamstwo zawsze przychodzi kara. W przypadku dzieci sprawiedliwość wymierzają rodzice, w przypadku dorosłych – generalnie zostają sami, bez wsparcia, w najgorszych, najtrudniejszych chwilach swojego życia.

Pracując społecznie, muszę opierać się na zaufaniu – jest to zasada niepodważalna, niezmienna, niewrażliwa na jakiekolwiek modyfikacje. Eliminuję ze swojego otoczenia wszystkich, którzy zawiedli moje zaufanie, a szczególnie tych, którzy, chcąc się wybielić, sięgają po kłamstwo. Pomylić się, popełnić błąd – zdarza się każdemu, i takie sytuacje nie zawsze wynikają z naszej złej woli. Wystarczy przytoczyć znowu tę nieszczęsną sytuację z Rysią. Nikt by nie chciał ani tych emocji, ani tych atrakcji, ani też, żeby przeziębione osoby jechały z akcją pomocową. Stało się i wszyscy połączyli siły, żeby odszukać kotkę.

Jestem szefową największej organizacji w regionie, co wiąże się nie tylko z typowymi obowiązkami dotyczącymi adopcji, interwencji czy edukacji, ale przede wszystkim z prowadzeniem projektu mającego na celu aktywizację ludzi, szczególnie kociarzy. Zachęcamy ich do angażowania się w różnorodne zadania, w których Fundacja może ich wesprzeć, szczególnie te związane z odłowem kotów środowiskowych na zabiegi czy prowadzeniem okazjonalnych domów tymczasowych. Taka współpraca pozwala odciążyć Fundację, która i tak działa na pełnych obrotach. Po naszej stronie pozostaje kwestia logistyczna i finansowa, a opiekunowie, zamiast wskazywać palcem, sami wykonują niezbędną pracę. Aby ten układ funkcjonował sprawnie, od obu stron wymagana jest solidna i uczciwa komunikacja. Nie mam czasu, by dociekać prawdy czy pełnić rolę sędziego. Muszę ufać wszystkim, bo to warunek, od którego zależy powodzenie każdej interwencji. Dotyczy to w równej mierze mnie, wolontariuszy, opiekunów i weterynarzy.

Operując środkami społecznymi, jestem zobowiązana do kontrolowania budżetu na każdym etapie działalności.

Kocia Mama na stałe wpisała się w świadomość kociarzy. Nauczeni, że zawsze mogą liczyć na nasze wsparcie, w pierwszym odruchu kierują do nas prośby o pomoc w sprawie napotkanych kotów. Szanując ich zaufanie i dbając o to, by go nie zawieść, zawsze umieszczam takiego kota pod opieką weterynarza, który rozumie, że faktury są opłacane z datków osób, które w dobrej wierze przekazują Fundacji swoje pieniądze. Dziękując za pomoc, obiecuję, że nadal będę rozważna i roztropna w generowaniu kosztów, tak by nie podążać śladami organizacji, które, zanim położą kota na stole operacyjnym, proszą o datki, bo ich konto świeci pustkami!