Tej historii nie byłby w stanie wymyślić najbardziej szalony pisarz, a jednak mnie się ona faktycznie przydarzyła. Wszystko zaczęło się jakoś w połowie czerwca, kiedy poznałam telefonicznie panią szukającą pomocy z zabezpieczeniem stada bytującego na zakupionej przez nią działce. Tradycyjnie dzwoniła od jednej fundacji do drugiej, ale jak zwykle każdy panią odsyłał z kwitkiem, wszyscy proponowali, wręcz zalecali, zabieg kastracji, ale z przygarnięciem małych nikt się nie kwapił.
Dziewięć maluszków liczyła gromadka, którą opiekowały się wspólnie trzy kotki. Ponieważ ludzie kompletnie nie umieli oszacować wieku osesków, podczas wypożyczenia sprzętu pokazałam dla porównania mojego malucha z czapki, Binga.
Efekt był taki, iż następnego dnia do kliniki trafił pakiet mieszany, jedne maluchy były, w sumie, gotowe do przeglądu i adopcji, inne musiały wisieć na cycku mamki.
Pani zaoferowała całe 200 zł wsparcia i od tej chwili zaczęła się “fajna jazda”. Ja wyjechałam na wakacje, ale nie zawiesiłam aktywności na kołku, nadzorowałam trzy operacje ratujące kocie łapki, akcję z Piratem Bzykiem, walkę o odebraną Maine Coonkę i kilka ich interwencji mniejszego kalibru. W wyniku działania wespół z Marylą, od kilku lat jest, w zasadzie, monotonia w temacie nagłych działań, klinki są w gotowości, wolontariuszki respektują obowiązujące zasady, każdy wie co ma robić.
Wskutek interwencji, Fundacja zabrała 9 kociaków. Do tej chwili niektóre jeszcze mamy na pokładzie, ponieważ dopiero dojrzewają wiekowo do adopcji, oprócz tego pomoc uzyskały dodatkowo koty dorosłe odłowione do zabiegów, a z Pani zdjęłyśmy konieczność biegania po urzędzie w celu uzyskania dokumentów kwalifikujących zwierzęta do bezpłatnej kastracji, przekazałam jeszcze budy, by koty nie bytowały w starym wychodku lub po drzewem.
Postronny obserwator stwierdziłby, że mega pomoc pani i koty uzyskały od Kociej Mamy. Kociaki zostały weterynaryjne zabezpieczone, z pani został zdjęty ciężar ich utrzymania od momentu przekazania, aż do chwili adopcji. Dorosłe koty po operacji także siedziały na garnuszku Fundacji. Oprócz jednorazowego wsparcia, nigdy nie usłyszałam pytania: czy może jakoś panią jeszcze wesprzeć? Czy pomóc jakoś przy adopcji? Czas wakacji nie jest najszczęśliwszym do adopcji, ludzie raczej wyjazdy mają w głowie.
Cisza była do czasu, kiedy trzeba było ostatnią kotkę zabrać, wtedy nastąpiła pierwsza scysja. Wyprowadzić z równowagi opanowaną do bólu Marylę, to naprawdę nie lada wyczyn.
Kiedy zadzwoniła klinika, że kotka jest do odebrania, a było to w pierwszych dniach sierpnia, dowiedziałam się, że pani z wyjazdu wraca i mamy kota dzikiego trzymać na hotelu do 9 sierpnia. Zbaraniałam, przecież są jeszcze jakieś inne sensowne rozwiązania, nie rozumiałam uporu pani, dlaczego dzika kotka ma być skazana na siedzenie w klatce, skoro nie musi.
Przecież może ją spokojnie wypuścić każda inna osoba, nikt nie oczekuje zmiany planu urlopu, a już w żaden sposób nie chce go zaburzać, tym bardziej, że są na miejscu sąsiedzi, którzy karmią resztę stada. Na szczęście, albo i nie, stwierdzono zapalenie sutków, więc kotka nadal musiała zostać w klinice, to leczenie także zostało dopisane do rachunku, rzecz jasna, Fundacji. Wszystkie informacje, odnośnie kosztów związanych z akcją pomocową, pani jakoś odpychała od siebie uznając, że skoro Kocia Mama podjęła się prowadzenia interwencji, to powinna konsekwentnie ponosić wszelkie obciążenia, co zresztą się działo.
Do ostrego konfliktu doszło wieczorem w piątek, kiedy już od kilku dni miałam wyraźny sygnał, że kotka jest już kompletnie zdrowa i można zwrócić jej wolność.
-Pani Izo, prosimy o telefon – kilka chwil po godzinie 20 napisała klinika.
-Co się dzieje? – pytam natychmiast.
-Nie mamy kontaktu z opiekunką “dzikiej”, nie wiemy co robić, jutro sobota, czy mamy ją na odbiór szykować?
Napisałam sms, chcąc uprzedzić kolejnego dnia rozmowę, by pani mogła przygotować jakiś sensowny plan, wiadomo nikt nie lubi być zaskakiwany oczekiwaniem rozwiązania.
Nie ma jak złośliwość rzeczy martwych oraz narzędzi, które zamiast pomagać utrudniają nam życie.
Każdy, kto mnie zna wie, że od lat żyję na słuchawce, ponieważ w przeciwnym przypadku nie mogłabym normalnie funkcjonować. Ludzie dzwonią, kiedy chcą, rzadko kiedy respektują ustalenia i każda zgłaszana sprawa jest z cyklu: Ta najważniejsza!
Świadomie nie podjęłam tego wieczoru rozmowy, ponieważ trzymamy się pewnych zasad, nie pracujemy po godzinie 20, a wiedząc o wcześniejszej scysji Pani z Marylą, nie chciałam się wdawać w konflikt bardziej, bo stosunki były już, mówiąc delikatnie, napięte.
Wzajemna wymiana sms doprowadziła nas obie do gniewu, z tym tylko, że ja zachowałam poprawność i umiar, a pani niestety nie.
Jak się okazało: Pani uznała, że ją nękam i poprosi o pomoc prawnika, nie uznała wyjaśnienia, mam nowy aparat, który płata mi figle i nawet z bluetooh’em nie chce współpracować, a wolontariuszki narzekają na jakość prowadzonej rozmowy.
Rano odczytałam dwie wiadomości, obie pisane w ogromnych emocjach, nie mogłam uwierzyć w zachowanie pani i groźby dedykowane mnie osobiście i Kociej Mamie.
“Będę Was szkalować jak tylko mogę.” – widniała czarno na białym obietnica.
Czytałam oba maile uważnie nie wierząc, że takie słowa mogły wyjść spod ręki osoby, która tak ogromną pomoc otrzymała od Fundacji.
“Jestem dziennikarką opiszę Was, gdzie tylko mogę, nie będę szczędzić sił, by psuć Wam opinię.”
Nie rozumiałam agresji i zachowania w stylu tupiącego nogami małego dziecka, pani dyktowała nam warunki jakbyśmy były zobowiązane respektować jej żądania i stawiane warunki. Za nic miała dobrostan dzikiego kota, wydatki związane z całą akcją. Mnie groziła paragrafem, a sama zapomniała, że w jej pismach roi się aż od sformułowań, które o wiele bardziej kwalifikują się pod zarzut. Nie wolno nikogo jawnie szantażować żądając, że albo przyjmie się określony układ, albo zostanie szkalowanym, to świadome działanie zmierzające do psucia renomy organizacji non profit.
Na każdą pełną emocji wiadomość odpowiadałam spokojnie: “Szanowna Pani, uprzejmie proszę o rzeczową, konstruktywną analizę wszystkich faktów.”.
Ręce mi opadły, kiedy przeczytałam: “Jest pani śmieszna i ta pani fundacja! Nic od was nie chcę, a budy oddam… kotkę jak pani chce może sobie zabrać i oddać do schroniska albo czekać aż wrócę”.
Powiem tak: przez ponad 20 lat społecznej pracy prowadziłam przeróżne interwencje, mniej miłe, bardziej może trudne, ta była tylko kosztowna. Wszystko podane pani miała na tacy, nie kennelowała małych, nie szukała im domów, nie karmiła, nie sprzątała kuwet, ale posunięcie się do groźby, że odda kocie domki ze złości na mnie, a ja mam zafundować kotce schroniskową rzeczywistość wprowadziło mnie w szalone zdumienie.
Nie jestem od analizy ludzkich psychik, jestem od zabiegania o dobro kotów, jednak po takim oświadczeniu odpisałam po raz ostatni licząc na weryfikację zachowania: “Szanowna Pani, idea ratowania kotów nie przewiduje oddawania dzikich, wolnych do schroniska, dodam, że zabezpieczona jest w pełni cała korespondencja, ta przychodząca zarówno na pocztę fundacyjną, jak i na mój i wolontariuszki Maryli telefon, dodam, że jest ona pokaźna i prowadzona w obraźliwej formie i treści.”.
Nie jestem na szczęście pieniaczką, nie będę podejmować żadnych kroków. To nie w moim stylu. Wdzięczna mimo wszystko jestem za aktywność i cieszy mnie fakt, że 9 maluszków bytujących w krzakach dzięki pomocy ekipy klinki dostało szansę na lepsze życie, jednak uważam, że powinnam dzielić się z Fanami Kociej Mamy takimi historiami, bo musimy mieć świadomość, że praca społeczna to nie tylko przyjemne doświadczenia.