Teren na obrzeżach Łodzi. Dzielnica starych domków, opuszczonych ruder ale i przepięknych willi. Bieda miesza się z dobrobytem, zjawisko raczej typowe dla Łodzi. W zielonej enklawie aglomeracji mieści się firma, jak setki innych w mieście. Co ją jednak wyróżnia? Niby drobiazg, pracuje tam moja wolontariuszka i oczywiście bytują koty. Pracownicy karmią, stawiają miski, zapewniają opiekę medyczną i ciepłe, bezpieczne schronienie. Dla mnie, kociary, sytuacja idealna, tym bardziej, że świadomość kocich opiekunów wykracza poza przeciętny schemat komunikacji z bezdomniakami. Społeczność szanuje granice nakreślone przez dzikie mruczki, które miskę i wszelkie działania związane z opieką chętnie przyjmą, a nawet wdzięcznie pomruczą i wygną grzbiet, ale na tym ich socjalizacja się kończy, nie godzą się na większą poufałość.
Mimo dość specyficznej relacji ludzie troszczą się o nie bardzo. Od kilku lat zapanował spokój w temacie rozmnażania, bowiem zabezpieczone lub przekazane do adopcji zostały wszystkie osobniki, nawet te, które pomieszkiwały okazjonalnie.
Na stałe znalazła tu schronienie buraska z cyklu tych kompletnie niedotykalskich.
Ustaliła formy kontaktu i bardzo ich przestrzega, pojawia się systematycznie w porach karmienia, by nie fundować opiekunom zbędnego stresu, ale na większą zażyłość już się nie pisze.
Karmiciele przystali na ten układ z wyrozumiałością traktując kaprysy dzikusa.
Dopóki miska po każdym posiłku była przykładnie wylizana, życie w firmie toczyło się swoim trybem. Praca jest oczywiście niezwykle ważna, ale wiadomo, kociarze zaczynali dzień od dyżuru na kociej stołówce. Menu było tak urozmaicone, iż sądzę, że niektóre koty właścicielskie marzyłyby o takiej opiece.
Pewnego dnia usłyszałam:
– Szefowa, od kilku dni dzikuska jest jakaś markotna, niby zjawia się na posiłki, jednak ewidentnie nie ma apetytu, dziwnie trzepie głową jakby chciała coś usunąć z pyszczka…
– Trzeba złapać, wróżką nie jestem, ale wiem, że kot nie bez powodu traci apetyt. Ma kłopoty z zębami, albo wykluła się jakaś choroba.
Akcja odłowu niby z pozoru się powiodła.
Od Fundacji opiekunowie mieli zielone światło na transport kotki do współpracującej lecznicy.
Jednak ktoś wpadł na fantastyczny pomysł, by pokusić się na samodzielne przełożenie do kontenera. Efekt tych działań był do przewidzenia, sprytniejsza i szybsza była kocica, uwolniona trochę narobiła zamieszania, a że opiekunowie kompletnie nie umieli sobie poradzić wezwali pracujący na terenie Łodzi Patrol.
Niby wszystko odbyło się według procedur, przybyła ekipa z chwytakiem i kotka pojechała na leczenie do miejsca, w którym jej pobyt opłacany był ze środków miejskich. Po kilku dniach wróciła na teren firmy, ale historia niestety się nie zakończyła.
Pod koniec roku znowu powrócił temat:
– Szefowa, coś z tą kotką jest nie tak, teraz zupełnie przestała jeść…
– No pięknie. Muszę wiedzieć jaka była przedtem diagnoza, łatwiej będzie planować interwencję, macie jakiś wypis ze szpitala? Wyniki badań? Sprawdź proszę co lekarz do książeczki zdrowia wpisał.
– Nie ma żadnej dokumentacji… Jak ją oddawano poinformowano nas, że miała usunięte jakieś zęby, ale ile i które konkretnie nie wiemy.
– A macie może wyniki, była robiona morfologia, jakieś testy?
– Nie wiem…
Bądź tu człowieku mądry!
Ogarnęła mnie złość.
To, że opiekunowie nie umieli o pewne kwestie dopytać, nie jest zbytnim uchybieniem, oni swoje obowiązki wobec kotki wypełniają poprawnie: karmią, odrobaczają, zapewniają schronienie, obserwują jej zachowanie i nie ignorują odmiennych zachowań. Powierzyli kota lekarzom, zaufali ich kompetencjom.
Wściekła byłam na zachowanie lekarzy, którzy pracują z bezdomniakami. Operując ją doskonale zdawali sobie sprawę z jakim dzikusem mają przyjemność, dlatego ich obowiązkiem powinno być przygotowanie i przekazanie opiekunom pełnej dokumentacji dokonanych badań, zabiegów i przebiegu hospitalizacji. Fakt, że kot jest dziki, nie powinien być automatycznie traktowany jako gorszy. A jednak stało się!
Tym razem postąpiono według zaleceń. Pamiętając poprzednie ekscesy, nikt już nie był na tyle odważny, by kotkę przekładać, pojechała do Vet- Medu i zaczęła się niezła batalia o jej życie i zdrowie.
To, że jest wyjątkowym dzikusem było wiadomo, ale okoliczności wzmocniły dzikość do entej potęgi. Środowisko lecznicowe, mieszanka rozmaitych zapachów i dźwięków, obecność nieznajomych ludzi, do tego bycie w zamknięciu, wszystko to spotęgowało agresję.
– Ta kotka to wyzwanie w codziennej obsłudze – usłyszałam po kilku dniach.
– Cóż, ja robię w dzikich – wyjaśniłam zamykając dyskusję.
Sytuacja nie wyglądała ciekawie. Badania i oględziny przeprowadzono po podaniu środków na uspokojenie.
Ocena: krwawe dziąsła, zmiany w pyszczku, obecność ciała obcego – być może polipy albo zmiany rakowe, badania morfologii i biochemii nie dały całego obrazu choroby, trzeba było pobrać wycinek i przesłać do histopatologa. Od wyniku zależał proces leczenia: pozytywnie rakowy był jednoznaczny z eutanazją. Wierna zasadzie, że kot ma prawo żyć godnie, musiałabym wydać wyrok.
Kotka nie miała apetytu, ewidentnie odczuwała ból przy próbie jedzenia, do tego miała krwawe, ropne wysięgi z pyszczka i jakieś dziwne, trudne do oceny narośle. Był duży problem z podaniem codziennej porcji antybiotyków i środków przeciwbólowych. Każdy by ją uśpił, bo mało, że stan niezwykle poważny, to pacjentka wyjątkowo trudna, a jednak zgodziłam się na pobranie materiału do badania. Nie mogłam bez próby walki wydać pozwolenia na uśpienie, dopóki był cień szansy… Na szczęście moje i kotów, lekarze w tej przychodni myślą się podobnie.
Zafundowaliśmy sobie kilka nerwowych dni.
Najgorsza jest niepewność.
Jednak człowiek zawsze się łudzi.
Przypomniała mi się moja Mańka, biało-czarna kotka, która od początku swego życia miała kłopoty z zębami, przez ostatnie 8 lat swego życia była na sterydach, miała raka ślinianki a mimo to dożyła 14 lat!
Może w tym przypadku też tak będzie…?
Wynik wykluczył obecność komórek rakowych!
Pojawił się pierwszy mały promyk nadziei.
Prześwietlenie potwierdziło i zlokalizowało kilka korzeni po usuniętych zębach! Narośle, jakie wytworzył organizm, mogły być reakcją na stan zapalny, formą walki z infekcją. Wiedza, że pozostawione kawałki korzeni wyrwanych niechlujnie zębów, były przyczyną kłopotów buraski, doprowadzała mnie do szału. Kot pojechał na niby prosty zabieg, usunięcia kilku zębów…
Kotka jest po operacji, długiej, ciężkiej, niesłychanie skomplikowanej. Oprócz usuwania zostawionych fragmentów korzeni, trzeba było wycinać fragmenty dzikiego mięsa z dziąseł i pyszczka!
Decyzję, ile trwać będzie jej rekonwalescencja, pozostawiam lekarzom, jednak moje wskazanie jest takie by przebywała w klinice tak długo, aż dadzą mi w 100 % zapewnienie, że jej stan zdrowia pozwala, by została wypuszczona na wolność. Tym razem nie ma opcji, by kotkę opiekunowie doleczyli we własnym zakresie.
Konkluzja: Jest w Łodzi Patrol opłacany ze środków miejskich, którego jednym z zadań jest pomoc w zabezpieczaniu i transporcie powypadkowych i chorych czteronożnych mieszkańców miasta, jest miejsce, w którym powinno się wolno żyjące koty i psy skutecznie leczyć.
Realia: gdyby nie Kocia Mama i jej opieka finansowa, wątpię by opiekunowie zgromadzili niezbędne środki na ratowanie życia kotki. Koszty operacji, rehabilitacji, badań, prześwietleń i analiz przekraczają znacznie zobowiązanie, jakie może przyjąć na siebie przeciętny karmiciel.
Powiem więcej, Fundacja nie otrzymuje znikąd wsparcia, same musimy zgromadzić fundusze, by zaopatrywać te, które świadomie i dobrowolnie przyjmujemy pod swe skrzydła. Ale żeby organizacja musiała wydawać pieniądze, by ratować kota, który zaopatrywany był w ramach opieki zapewnianej przez władze miasta, to zakrawa na mały skandal!
Wolę nie myśleć w jakich cierpieniach i bólu umierałaby ta kotka śmiercią głodową, gdyby w porę opiekunowie nie podjęli działań. Wolę nie myśleć coby się z nią stało, gdyby ponownie trafiła tam, gdzie już raz była!
Leczenie Buraski można wesprzeć przez zbiórkę.