O traumatycznych interwencjach pisałam nie raz. Nie wiem, kiedy wykształciła się opinia, że do Kociej Mamy można zwracać się o pomoc w przypadkach chorobowych czy powypadkowych urazach o takim typie i skali, gdy inni odmawiają wsparcia, pomocy, ratunku czy opłaty kosztów za akcję ratującą życie, uważając, że najlepszą opcją dla kota, weterynarza i organizacji, jest podjęcie decyzji o eutanazji.
Nigdy nie byłam zwolenniczką rozwiązań radykalnych. To, co innym przychodzi z szaloną łatwością, dla mnie zawsze stanowi ogromny kłopot.
Oczywiście, są jak zawsze klasyczne przypadki, kiedy nie ma sensu upierać się i brnąć w leczenie, gdy ewidentnie nie przynosimy ulgi kotu, a jedynie fundujemy mu niepotrzebne cierpienie. Nikt nie staje się od razu mądrym. To zjawisko wymaga czasu, doświadczenia, zbierania opinii, popełniania błędów i wyciągania wniosków z ich konsekwencji.
Mamy oczywiście świadomość, że przez te ćwierć wieku mojej pracy społecznej, nie tylko nabyłam przy okazji wiedzę w temacie ludzkich charakterów, odruchów bezwarunkowych w obliczu trudnej sytuacji, ale również zgromadziłam pokaźny bagaż doświadczenia w wyniku podejmowanych interwencji.
Kiedyś bezdyskusyjnie stosowałam się do zaleceń lekarzy, respektując ich pomysły medyczne, terapie, rozwiązania, jednak z czasem moja intuicja podpowiadać mi podpowiadać inne niż proponowane przez weterynarzy rozwiązania. Mówiąc wprost, zaczęłam się buntować! Ich starania, aby wyperswadować dziwaczne pomysły, używając argumentów, które wcale nie przemawiały ani do rozsądku, a już tym bardziej do serca, tylko zwiększały mój upór i groźbę przekazania kota pod opiekę innej klinice.
Tym sposobem wymuszałam na nich walkę o kota. Pośrednio zamykałam łatwe rozwiązania i motywowałam do podjęcia terapii, choć nie wszyscy byli do końca przekonani co do jej skuteczności. Oni sami określili to walką wbrew logice czy wszelkim medycznym protokółom. Ale kiedy jedna, druga i trzecia mrucząca istota w wyniku mojego zdecydowanego oporu i uporu, jednak uciekła z drogi prowadzącej za Tęczowy Most, sami przyznali mi rację i zdzwieni, nie zawsze od razu entuzjastycznie nastawieni, ale jednak podejmowali walkę, spełniając moją prośbę. W niektórych dramatycznych przypadkach nie obyło się bez kilku chirurgicznych interwencji, jednak nawet dla lekarzy była to nie lada satysfakcja widzieć powrót kociego pacjenta do całkowitego zdrowia. Konkludowali rozmaicie, czasem ze śmiechem, niekiedy z sarkazmem. Schowali dumę do kieszeni, w obliczu faktu, że to ja miałam rację i komentowali mniej więcej w takim klimacie: „Bo jak się ta baba uprze, lepiej pójść na ugodę niż w zaparte; Z nią się nie wygra, jak zacznie ględzenie o tej swojej intuicji; Kto zabroni wydawać takie krocie, ale skoro umie ratować koty i ma do tego wyczucie i rękę, cóż przy okazji i my zdobywamy doświadczenie, wiedzę i otwieramy dotąd zamknięte drzwi…”.
Ja ze swej strony nie byłam im wcale dłużna, ripostowałam: „Idź, Doktor, pogadaj sam ze sobą, w końcu działasz dla Kociej Mamy, powinieneś lubić niepewność i hazard, w zasadzie możesz być mi wdzięczny, że podnoszę Ci poprzeczkę, tym samym dbam o rozwój zawodowy, zaoszczędzasz na kursach i szkoleniach!”.
Raz z humorem, raz prośbą, czasem niewielkim szantażem, odwołując się do ambicji, empatii, misji, dopinałam swego. Mam świadomość, że nie zawsze grałam czysto, ale skoro z tyłu głowy miałam pewność, że nie zrobiliśmy jeszcze wszystkiego, nie podjęliśmy walki na wszystkich frontach. Walczyłam. Odbijałam informację o kosztach. Mówiłam twardo: „Nie boję się, napiszę aukcję i zgromadzę kwotę!”.
Patrzyli na cudaka, z niedowierzaniem dodając: „Wiesz, że inni by uśpili?”. Nikt bez nacisku nie pchałby się w horrendalne koszty!
Opowiadałam zgodnie z prawdą: „Taki napisałam statut, wiedziałeś podejmując współpracę w jakich kotach przeważnie robię, więc teraz nie czyń mi wyrzutów, bo i tak nie są w stanie dotrzeć do mego sumienia.”. Sam się ucinał temat. Poddali się przyjmując moje argumenty, chociaż do końca nie podzielali mojej filozofii. Mieli świadomość, że nie krzywdzę i to było najważniejsze.
Kilka lat temu na pokładzie Fundacji pojawił się Marcel. Po długiej i kosztownej diagnostyce, okazało się, że niestety nie kwalifikuje się w żaden sposób do adopcji, ponieważ skaza genetyczna polegająca na niewytwarzaniu kolagenu powoduje, że kot musi być farmakologicznie nieustannie wspierany, dodatkowo wymaga określonej, dość kosztownej diety i cierpi na problemy urologiczne. Za dużo tych defektów jak na jednego kota, by rozważać stałą adopcję. Nie mogłam liczyć, że znajdzie się chętny, by finansować kosztowne leki, ale i konieczne badania okresowe. Wspólną decyzją wolontariuszki prowadzącej dom tymczasowy, kota przeniosłyśmy do wirtualnych tylko adopcji.
Spokój był jakiś rok, mocz oddawał dobrze, nie darł się. Niestety trudne przypadki należą do grupy tych kotów, które dostarczają nam atrakcji. Pewnego dnia Marcel tak się popsuł, że musiał ponad tydzień przebywać w klinice. Był nieustannie cewnikowany. Nie wiemy, czy problem stanowiła głowa, czyli emocje, czy po prostu kwestia zamykała się tylko w problemie urologicznym. Zapadła decyzja o wyszyciu cewki moczowej. Delikatna interwencja chirurgiczna nie zakończyła się sukcesem, wręcz przeciwnie. Kot stał się apatyczny, nie oddawał samodzielnie moczu, stres wywołał krwiste rany. Nie zapowiadało się to optymistycznie dla kota, prowadzący rozkładał ręce. I po raz kolejny, coś się zadziało w mojej świadomości, poprosiłam o konsultację w klinice, która od samego początku prowadziła kota. Sytuacja naturalna w przypadku Kociej Mamy, stanowimy zgrany team łącząc siły i pomysły w ocaleniu kota. Wolontariuszki transportujące Marcela z jednej lecznicy do drugiej, były przerażone, wyraźnie sugerowały eutanazję, patrząc mi głęboko w oczy. Nie mam żalu ani złości za ten pomysł. Jednak nie byłam w pełni przekonana do tej decyzji, ponieważ uważałam, że nie wykorzystaliśmy jeszcze wszystkich metod. W połowie drogi, w częściowej tylko akcji ratowniczej, po pierwszym jej etapie, nie byłam gotowa na ostateczną decyzję. Miałam wiele przypadków, które z pozoru wydawały się beznadziejne, a w pierwszej ocenie miały zerowe rokowania na sukces. Jednakże te koty, pomimo wszystkich przeciwności, uciekły śmierci i żyły nawet po 15 lat. Nie byłam gotowa, więc odrzuciłam sugestię, godząc się na pomysł zmierzający do opanowania sytuacji. Już po trzech dobach mamy maleńki sukces. Marcel zaczyna sam oddawać mocz i co najważniejsze wrócił mu apetyt. W niczym nie przypomina pozbawionej woli walki umęczonej kociej szmatki, a bystro patrzy w obiektyw, kiedy lekarki wykonują dla mnie zdjęcia.
Teraz trzymamy kciuki za każdy nadchodzący dzień. Jak zawsze w takich spektakularnych przypadkach cała klinika jest w gotowości, nie tylko przy monitorowaniu zdrowia, ale każdy kto ma wolną chwilkę idzie na szpital i kota nosi, przytula albo głaszcze, bo jest z niego nienasycony miziak.
Trzymamy mocno obie łapki, prosząc jednocześnie o wsparcie i dobre emocje dla Marcela.