Za mój tegoroczny wiosenny wyjazd winę od początku do końca ponosi Magda z Żyrafy. To dzięki Niej zrodził się plan, pokuszę się nawet o stwierdzenie, że z tego powodu, powinna także partycypować w mojej chorobie będącej wynikiem wyprawy, przynajmniej solidarnie mnie wspierać.
Zacznę od początku, bo historia jest raczej lekko niecodzienna.
Od zawsze Fundacja opiekuje się szczególnie chorymi i kalekimi. Krążą na ten temat niebywałe historie, w każdej oczywiście zawsze jest kilka ziaren prawdy. Skuteczność zawdzięczamy fantastycznej wiedzy wspierających nas lekarzy, ich umiejętnościom chirurgicznym, determinacji i oddaniu.
Znaczną rolę odgrywają także leki, które dzięki przyjaciołom sprowadzam z całej Europy. Miłośnicy kotów jeżdżą na wycieczki zaopatrzeni w kocie recepty. Zawsze znajdą chwilę, by odwiedzić aptekę i zakupić lek ratujący futrzakom życie.
Nasza fundacyjna apteka jest dość znana w kocim świecie, nie tylko koty fundacyjne otrzymały dzięki niej szansę na zdrowie i dobre życie.
Od kilku lat słyszałam cuda na temat cykloferonu. To lek produkowany wyłącznie na Ukrainie, u nas stosowany przy przewlekłych zapaleniach płuc, powikłanych kocich katarach, takich, gdy kotom grozi już amputacja gałek ocznych. W Polsce dostępny tylko w drugim obiegu, po dość kosmicznej cenie. Nie wnikałam, w jaki sposób lekarze mają do niego dostęp, płaciłam za każdą ampułkę szczęśliwa z efektów. Tak minęły ponad dwa lata, a nazwa cykloferon wbiła mi się w pamięć.
Kilka miesięcy temu przyjęłyśmy dwa kociaki z DPS-u. Leczeniem zajęła się Joasia z Psa czyli Kota. Niestety oba pofrunęły za TM, jedno w wyniku ostrego kociego kataru, u drugiego ujawnił się FIP…
Aż odbyłam pewną rozmowę z Magdą.
– Szkoda tej małej. Asia bardzo przeżyła jej śmierć. Dałam jej nawet ampułkę fosprenilu, myślałam, że pomoże…
– O czym Ty mówisz? Na FIP-a nie ma leku! Coś Ci się pokręciło…
– Słuchaj, to sprawa ostatnich dni. Mój znajomy przywozi rozmaite specyfiki z Ukrainy. Te których u nas nie ma. Wiesz na jakim poziomie mają medycynę – balsam szostakowskiego i inne maści…
– Madzia do rzeczy!
– No i ostatnio aptekarz pyta czy nie chcę, uwaga – leku na FIP-a! Skończyli właśnie nad nim badania i został wprowadzony do aptek.
Usiadłam, zrobiło mi się słabo. Szkoda, że dopiero teraz… Amorek… Nigdy nie zapomnę tych oczu, nieprawda, że czas leczy rany…
– Jak wygląda kwestia przewozu przez granicę?
– Nie ma z tym większych problemów. W sumie powinien być list przewozowy na leki, jak w każdym cywilizowanym kraju, ale tam teraz wojna, rządzą prywatne armie i oligarchowie, nie bardzo jest z kim gadać. Mój znajomy te kilka ampułek zawsze jakoś przewiezie, choć nawet on teraz mniej chętnie odwiedza rodzinne strony.
Fosprenil – od tej chwili ta nazwa znalazła miejsce w mojej głowie. Koniec z moim spokojem.
Piszę do pań księgowych, jak zakupić leki na Ukrainie? Ufff, proste, wystarczy opłacić kartą albo wziąć rachunek.
– Magda, przygotuj mi proszę recepty, jadę na Ukrainę po leki.
– Przez Fosprenil? Będziesz ostrożna? Tam nie jest bezpiecznie. A co na to rodzina? – Magda jeszcze miała nadzieję, że ktoś przemówi mi do rozsądku.
– Czy na to pytanie mogę nie odpowiadać?
Przygotowałam fundacyjne kalendarze. Jak w transie pakowałam walizkę, nie cieszyła mnie wizja oglądania zabytków, cały czas rozmyślałam, czy uda mi się zakupić upragnionego leki.
Ostatnio solidnie przewiało mnie na kiermaszu, profilaktycznie zabrałam witaminę c i aspirynę, spojrzałam też na antybiotyk, ale pomyślałam, że chyba tak mocno infekcja się nie rozwinie, będę robić napary, powinno pomóc.
W czwartek zwiedzanie Lwowa rozpoczęłam od wizyty w aptece. Zamówienie wzbudziło lekki zdziwienie…
– Musimy leki sprowadzić, to duża ilość…
W powietrzu zawisło pytanie, sięgnęłam po kalendarz.
– Ja koty leczę. – powiedziałam wolno, wyraźnie wypowiadając słowa, zresztą doskonale mnie rozumieli.
Uśmiechy, kiwanie głową ze zrozumieniem, ulga, że nie przemyt czy ciemne interesy.
– Przygotujemy na wtorek, no bo Święta. – usłyszałam.
Połowa sukcesu, cykloferon i maść na trudne do gojenia rany pooperacyjne zostały zamówione, teraz zabrałam się za szukanie weterynaryjnej apteki. Przewodnik zrobił wielkie oczy, pierwszy raz ktoś mu płacił za zwiedzanie aptek, coś komentował do mojego męża, a ten tylko wzruszył ramionami… :Niech zamówi już te leki, inaczej się z nią nie dogadamy.”
Kilka minut i wszystko dopięte, 25 ampułek miało czekać na odbiór we wtorek. Byłam szczęśliwa, wychodziłam uśmiechnięta. Teraz mogłam spokojnie zwiedzać piękny Lwów, panowie odetchnęli z ulgą, przewodnik zaczął opowieść…
Niedziela Wielkanocna przywitała mnie kaszlem, katarem, wysoką temperaturą, dreszczami… Do tego doszło zapalenie krtani.
– Wracamy do domu! – grzmiał mąż.
– Przed wtorkiem nie wyjadę. – chrypiałam.
Na szczęście Lwów jest miastem aptek i one działają całą dobę.
– Powinna pani leżeć…
Wzruszyłam ramionami.
– Gardło mnie boli nie nogi, mogę chodzić i zwiedzać, te kilka dni jakoś wytrzymam.
Po zdobyciu upragnionych leków czekał mnie jeszcze powrót. W środę ponad 7 godzin w zimnym aucie w oczekiwaniu na odprawę zrobiło swoje, rozłożyłam się całkowicie.
Nie usłyszałam wymówek od rodziny, przyjaciół czy Fundacji. Każdy, kto mnie zna, wie, że byłam zbyt blisko celu, by się cofnąć. Nawet gdybym wtedy była świadoma ceny, jaką przyjdzie mi zapłacić, nie zmieniłabym decyzji.
Misja zakończyła się w 100 % powodzeniem, nie mogło być inaczej, bo nad tą wyprawą od początku czuwały koty. Zrozumiałam to w chwili, kiedy weszłam do bramy, gdzie wynajęłam mieszkanie. Na ścianach ujrzałam kocie malunki, to dobrze wróżyło, jak te koty miauczące w nocy w rujce…