wszystkie ręce na pokład czyli odgruzowujemy siedzibię

Doba ma 24 godziny, tydzień siedem dni, a miesiąc 30 albo 31, nie licząc lutego, chyba, że Emilce pomerda się kalendarz i wtedy funduje kupującym kalendarze 31 dni, żeby mieli więcej radości i szczęścia. Poważnie, bo przecież nikt nie traktuje w Kociej Mamie wolontariatu jako kary, a zjawisko, które się przy okazji zadziało, sprawiło, że wyszło tak jak marzyłam, czyli fundacja stała się jedną wielką rodziną. Te osoby, które przyszły tylko mącić, na szczęście wykruszyły się naturalnie, nie ma w naszej gromadzie pożywki dla pieniaczy i każda pseudoawantura kończyła się wykluczeniem. Społeczność Kociej Mamy jest przecudowna, różnorodna. Dokładnie tak, jak w rodzinie, mamy swoje ulubione ciocie, tak tutaj, według tego samego klucza, dobieramy się w pary, by pracować. Nie modeluję duetów, tylko umożliwiam poznanie. Tak jest łatwiej zbudować dobry zespół, niż nakazami, rozkazami, przymusami.

Kiedy zaczynam nową aktywność, najpierw przeglądam zespół, analizuję predyspozycje, umiejętności i zdolności, potem dopiero proponuję wspólne działanie. Mam nosa do ludzi, jak to się potocznie mówi. Intuicja zawsze dobrze mnie prowadzi, pomaga, podpowiada nawet w trudnych wyborach.

Jak dotąd nie rozpadł mi się żaden duet, jaki skojarzyłam. Mają potem swoje własne procedury komunikacji, ale w te relacje ja już nie wnikam, zwyczajnie z braku czasu.
Znamy się wszyscy na wskroś, ponieważ panuje w fundacji szalona bezpośredniość. To także pomaga w życiu, w realizacji codziennych zadań, ale również pokazuje, że szefowa to nie jest odrealniona od zadań osoba. Też pracuje, ma na głowie dom, rodzinę, więc i typowe, jak u każdego, problemy, a mimo to łączy bycie głową fundacji z prowadzeniem domu tymczasowego i tysiącem atrakcji, wynikających z pomysłu założenia Kociej Mamy.

Czy jest to radość czy obciążenie? Z mojego punktu widzenia to zamieszanie, bez którego moje życie byłoby nudne, jak przysłowiowe flaki z olejem, a tak nieustannie coś się dzieje. Przez kilka lat, kiedy systematycznie odbierany był market, ja i moja rodzina oraz ekipa autek, byliśmy urobieni po pachy. Nie tylko codzienna segregacja produktów zabierała czas, ale i logistyka związana z dystrybucją.

W tym czasie darczyńcy przekazywali prezenty. Wnosiłam je do starej sypialni i tam sobie trwały. Niby były układane, niby porządkowane, a mówiąc, jak było, Ania czekała na odbiór fantu ponad rok, bo tak skrzętnie został ukryty.
Życie pokazuje, że nie można być w tym samym czasie w dwóch miejscach i w każdym z nich działać z sukcesem. Filozofia „coś za coś” przekłada się na życie.
Kiedy się okazało, że muszę zmienić magazyn, na szczęście zakończyła się aktywność z odbiorem żywności.

Bałagan trwał tydzień. Opróżniona została jedna przestrzeń, ale zanim fanty trafiły do drugiej, zostały przebrane, opisane, skatalogowane, ułożone w odpowiednich miejscach.
Zdjęciami fantów i ich układaniem zajęły się nieletnie wolontariuszki: Natalia, Wiktoria i Zuzia, a sprzedażą ja, Iza i Kasia. I Pchli Targ znowu nabrał życia. Posiadamy dobry, atrakcyjny i niebanalny produkt, tylko trzeba z głową go promować.
Musicie Kochani pamiętać, że fajnie jest pomagać, nie tylko przy wyjątkowych okazjach, jakimi są Święta, my koty ratujemy z oddaniem przez cały rok, więc nam zależy, by połączyć przyjemne z użytecznym. Zapraszamy do przeglądania!