To zdarzyło się naprawdę, parę dni temu, kolejny zabawny dziwny zbieg fajnych okoliczności.
Kiedy kilka miesięcy temu montowałam akcję ratowniczą kotów z Ukrainy, jak zwykle tradycyjnie bardzo skrupulatnie przygotowałyśmy się logistycznie. Od początku do końca akcji miałyśmy kontrolę nad sytuacją, nie było żadnych kłopotów z adopcją czy chwili załamania finansowego. Zawsze jesteśmy doskonale przygotowane, by nie kopać studni, kiedy wybucha pożar.
Działanie pomocowe kotom z wojny pokazało moc sprawczą Kociej Mamy, jej siłę, skuteczność, rozmach i wielkoduszność w trosce nie tylko o nasze polskie koty. Jak zwykle nie obyło się od słów zazdrości, głupich zarzutów czy bezzasadnej troski o rodzime koty. Wszelkie wątpliwości i obawy rozwiałam jak zwykle w swoim stylu, przyjmując te, które zgłaszali opiekunowie z Płocka, Sulejowa czy Ozorkowa. Leczyłam i oddawałam do adopcji, te z wojny, które były już gotowe, czyli stan zdrowia stabilny i weterynaryjnie obrobione i jednocześnie te, nad którymi dalsza opieka była już dla opiekunów ciężarem. Praca zatem szła dwutorowo.
Nikt już nie sugerował lansu czy dziwnej reklamy.
Akcja na rzecz Ukrainy to zbiorowy wysiłek całej fundacji. Moim zadaniem była koordynacja i synchronizacja.
W efekcie apeli o nawet okazjonalne domy tymczasowe, jedną ze zgłaszających się była Paulinka. Miła, przesympatyczna, szalenie komunikatywna dziewczyna. Zabrała pod opiekę Maję ponad 12 letnią, bezzębną kotkę w typie rasy syberyjskiej, której klinika nadała imię: Babcia.
Minęło niewiele dni, kiedy otrzymałam zapytanie, czy bardzo będę rozczarowana, kiedy przestanie być domem tymczasowym z dwóch powodów: bardzo chce adoptować Maję, ale z uwagi, że często podróżuje o opiekę będzie musiała prosić znajomych. W tej sytuacji bycie domem tymczasowym traci sens. Nie można pomocnych ludzi obciążać dodatkowymi jeszcze obowiązkami.
Adopcja kotki była priorytetem, bez wahania wyraziłam zgodę.
Pozostała kwestia oddania sprzętu i na tym zadaniu zeszło nam kilka miesięcy. Najpierw były wakacje i czas wyjazdów, potem przyszła jesień i zaczęły dokuczać nam wirusy. Kiedy już miałyśmy termin, ktoś lub coś mieszało jednej z nas plany. I tak finalnie z planowanej środy udało nam się spotkać w piątek. Obie bardzo chciałyśmy mieć już za sobą dopięcie tej kwestii.
Z uwagi na aktywność w opiece nad Wolontariuszkami i naszą akcją w ramach programu niemarnowania żywności, osoby z Grupy Autek mają wyznaczone dni, w których pełnią rolę kurierów.
Tak jest łatwiej planować fundacyjne, zawodowe i prywatne życie. Czwartek generalnie to dyżur Ewelinki. Tego dnia dziewczyna pędzi po Łodzi rozwożąc po drodze i przy okazji, fanty kupującym na Pchlim Targu, paczki dla ludzi i kotów.
Jednak życie i niespodzianki jakie nam ono funduje zmuszają nas do weryfikacji planów i tak coś tam się zadziało, że tym razem dyżur z czwartku przeniosłyśmy na piątek.[ypi50jgfr-
Robiło mi się od zadań gęsto. Spotkanie z fotografem godzina 17, między 17-18 wizyta Pauli, a o 18 tradycyjnie Ewela i czas przygotowania paczek.
Myślałam, że sprawnie ułożyłam grafik, jednak…
Tego akurat dnia nikt nie był uprzejmy się spóźnić!
Sebastian siedział i opisywał płyty, jakby wcześniej nie mógł tego zrobić. Spotkanie z Paulą nie ograniczyło się tylko do przekazania sprzętu. Zdecydowanie wbiła się na herbatkę, na pogaduchy o Mai przy okazji pokazując jakie zmiany dokonały się w kotce, jaką teraz jest ślicznotką.
Czas biegł. Z rozmowy wybił mnie dzwonek. Wiadomo, Ewelinka pomaga regulować zegarki, jak zwykle pojawia się punktualnie.
Nie wypadało zostawić gości samym sobie i iść pakować wyprawki.
– Ewelka, zapraszam na moment do salonu.
Naiwnie sądziłam, że pojawienie się wolontariuszki pomoże delikatnie w szybszym zakończeniu spotkania.
Nic podobnego!
Kiedy popatrzyły na siebie, obie jednocześnie zadały pytanie: „Co ty tu robisz?”.
Okazało się, że dziewczyny razem studiowały 5 lat na tym samym wydziale i na domiar były jeszcze w tej samej grupie.
Kolejny magiczny zbieg okoliczności.
Obie mają moje koty i niestety obie mają wspólną cechę, kompletnie nie mają predyspozycji, by prowadzić dom tymczasowy. Kota oczywiście przyjęłyby, gorzej, gdyby trzeba było wydać.
O godzinie 19, świadoma czekającego mnie jeszcze zadania, mimo przemiłej, sympatycznej atmosfery umiałam sprowadzić wszystkich na ziemię, obiecać kolejne spotkanie i grzecznie pożegnać!