Historia jedna z wielu, ale dla nas bardzo typowa, z cyklu: „Wszyscy „ Inni” znajdą swoją bezpieczną przestrzeń w gromadzie, którą tworzy Kocia Mama.”
Tak było i tym razem.
Pewnego dnia, jakoś wiosną, otrzymałam wiadomość mniej więcej tej treści: „Dzień dobry, mam na imię Kasia, uratowałam kotkę z dziećmi, jestem obecna na kilku kociarskich grupach, a że po raz pierwszy mam przyjemność opiekować się kocią rodziną, poprosiłam „znawców” o rady. Płyną tak sprzeczne informacje, że mam już niezły mętlik w głowie, chciałam pomóc uchronić je od bezdomności i zgodnie z prawdą przyznałam się do zerowej wiedzy odnośnie życia i zachowań tych mruczących zwierząt, w efekcie stałam się obiektem ataków i dziwnych pouczeń. Powiem szczerze, już nie wiem komu ufać, by nie popełnić pielęgnacyjnego błędu. W akcie desperacji napisałam apel na grupie Koty z prośbą o wskazanie sensownej organizacji, która otoczy mnie i zwierzaki kompetentną opieką, ich naczelny amin skierował mnie do pani…”
„Fiu, fiu…” pomyślałam, „Ale rekomendacja, normalnie z górnej półki!”
Nie jestem obecna na kociarskich grupach, a jeśli już mnie ktoś doda, wyciszam powiadomienia, albo opuszczam społeczność. Przyczyna jest prosta: nie mam czasu na dodatkowe aktywności, na stawianie mnie w roli guru, rozjemcy czy wyroczni tym bardziej na większym forum, gdzie aktywistki internetowe tylko czyhają by nawiązać polemikę.
Wychodzę z założenia, iż jeśli kociarz potrzebuje zasięgnąć pomocy, napisze maila albo zwyczajnie skorzysta z możliwości jaką daje bezpośrednia rozmowa z wolontariuszką pracującą w kontakcie.
Tak jest prościej, szybciej, bez nerwów i dodatkowych sensacji.
Po krótkiej rozmowie miałam potrzebne informacje zarówno o kotach jak i ich ratowniczce. Empatia i nadwrażliwość aż kapały z tej dziewczyny, dodatkowo, co mnie ucieszyło, była aktywna, sumienna i szczera.
Z takimi ludźmi się o wiele prościej działa.
Potoczyło się rutynowo.
Przydzieliłam lecznicę do opieki. Rodzina została odrobaczona, otrzymały kociomamine książeczki zdrowia, potem zgodnie z procedurą szczepienia, maluchy oddane zostały do adopcji, a ich matka, Helena pojechała na sterylizację. Uznałam misję za zakończoną, kiedy usłyszałam: „Pani Izo, chcę dołączyć do Fundacji. Jestem wdzięczna, podoba mi się ta forma wolontariatu. Jeśli uzna Pani, że spełniam wymagania, jestem gotowa pracować z Wami, deklaruję chęć bycia Domem Tymczasowym!”
Cała Kasia!
Pomyślałam: „Kolejna z cyklu gada co myśli, ale nie jedną już taką uczyłam bycia z nami.”
Potencjał jest, odrobina pracy, pozna reguły i zasady, chrzest bojowy już zdała dzielnie krok po kroku realizując moje polecenia. Szybko się uczy, w lot łapie intencje, szkoda, by w złym kierunku spożytkowała energię.
– Kasia, wolontariat w Kociej Mamie, to nie jest zabawa – ostrzegłam zgodnie z prawdą zresztą – Jestem wymagająca, respektuję zobowiązania, ustalenia, oczekuję sumiennej pracy, nie mam czasu na puste rozmowy.
– Wiem, słyszałam, że Kocia Mama jest perfekcyjnie zarządzana, dlatego mnie do Pani skierowano.
Znowu wyrwało się to moje niesforne: „Fiu, fiu..” Kto by pomyślał, nie dość, że imienne wskazanie, to jeszcze z taką referencją!
– Zatem witam na pokładzie !
Kasia zaczęła regularną pracę. Dostała nowe koty na tymczas, kontakt do ludzi działających w transporcie, wyprawkę, sprzęt, Dorkę w roli opiekunki wprowadzającej i zaczęła poznawać wszelkie tajniki bycia domem tymczasowym.
Helena została Jej prywatnym kotem, a dziewczyna na zabój polubiła koty.
Mówią, że czarne futra przynoszą szczęście. Ja natomiast mam swoją teorię, bo faktu, że przynoszą szczęście, nie mam zamiaru podważać. Dodam od siebie, że czarne koty są na domiar magiczne, mają cudowny instynkt przeżycia, potrafią kierować losem w trosce o swoje życie, ale bardziej rozwinę tę teorię w kolejnym reportażu, którego tytuł brzmi: Batalia o życie Heli!