Temat eutanazji jest ciężki i niestety wiąże się z nim kilka płaszczyzn, o których laik nawet nie ma bladego pojęcia. Śmierć nigdy nie jest miłym zjawiskiem, dotyka zawsze osoby związane z istotą, którą trzeba pożegnać. W fundacji, opiekując się różnymi kotami, niestety zdarzają się sytuacje, na które nie mamy kompletnie wpływu i one dzieją się poza naszą decyzyjnością. Przyjmując maleńkie, niesamodzielne oseski do karmienia butelką, przejmujemy rolę nieobecnej kotki. Nie zawsze mamy wyraźną jednoznaczną informację o zdarzeniu, w wyniku którego malec lub stadko nagle zostały sierotkami. Drogi w tym przypadku są dwie, eutanazja w schronisku lub wyznaczonej przez urzędników, opracowujących program walki z bezdomnością, klinice lub próba podjęcia walki. Fundacja, wychodząc z założenia, że darem bezcennym jest każde życie, zawsze stara się wykarmić i ocalić maluszki, bez względu na ich wiek.
Reguły powodzenia nie ma żadnej. Udaje się odchować i oddać do adopcji jednodniowe z pępowiną, a odlatują nam za Tęczowe Mosty kociaki w wieku ponad ośmiu tygodni. Opieka i procedury weterynaryjne są zawsze takie same, a jednak czasem muszę pisać przykre pożegnania. Wolontariat, związany z prowadzeniem kociego żłobka czy przedszkola, łączy się przede wszystkim ze stresem oraz ogromnymi emocjami. Daje w takiej samej ilości radość, kiedy obserwuje się dorastające kocie brzdące, jak i rzęsiste łzy bezsilności, kiedy przychodzi nam je żegnać, bez możliwości jakiejkolwiek pomocy. Do tego zjawiska nie jesteśmy zdolne się przyzwyczaić czy też traktować jak normę, zawsze jest to dotkliwy dramat i spadek odporności emocjonalnej.
Nie ma w naszym podejściu do tego działania rutyny, szablonu czy wykonywania obowiązku bez angażowania uczuć. Prowadzenie kociej ochronki to nie tylko zarwane noce, to także szalona niepewność jutra, to nieustanna obawa i, jak się udaje, monitoring 24 godziny na dobę. Często zabieramy maluszki do pracy, ten komfort mam ja, Ela, jeśli karmi i Natalia, która pracuje w Straży Miejskiej w Animal Patrolu. Każdy wypuszczony w świat maluszek jest zbiorowym sukcesem, nie tylko osoby bezpośrednio sprawującej opiekę. Moim, ponieważ opisuję problemy związane z opieką, uświadamiam, jakie jest to wyzwanie, odpowiedzialność oraz podporządkowanie. Iwonki, która zabiega o wsparcie poprzez zakładanie aukcji, ale i organizowanie konkretnego wsparcia dedykowanego oseskom. Wolontariuszek, biorących udział w jarmarkach bezpośrednich, ale także tych prowadzących Pchli Targ. Wszystkie moce, pomysły i aktywności łączą się w jednym celu, zdobyć środki, by zapewnić nie tylko jedzenie początkowe, ale i dobrą opiekę weterynaryjną. Nie każdy malec rośnie zdrowo, bez problemów czy kłopotów zdrowotnych. Ile istnień, tyle skomplikowanych, trudnych przypadków. Diagnostyka ma nie tylko ochronić, podnieść odporność, jej rola jest ważniejsza, bowiem już na etapie niemowlaków możemy defekty korygować, usuwać lub niestety podejmować radykalne decyzje.
Mniej więcej tak się ma temat dotyczący kociego żłobka.
Innym, równie trudnym zagadnieniem, są koty dorosłe, trafiające w wyniku interwencji. W tym przypadku schemat jest jeden, ocena stanu zdrowia na podstawie badania morfologii.
Kiedy jest wszystko w porządku, toczą się typowe procedury, odrobaczenie, szczepienie, kastracja, potem przygotowanie do adopcji. Schody zaczynają się, kiedy przejmujemy chore zwierzę. Operacje kostne są kosztowne, ale generalnie zawsze kończą się sukcesem, kwestia delikatna to oczywiście związany z tym budżet i potem wyłuskanie dobrego, świadomego opiekuna. Jednak ta aktywność, wcześniej czy później, ma pozytywny finał.
Operacje miękkie zawsze są jedną wielką niewiadomą, ale bywa, że koty nawet mocno okaleczone, mające wolę walki o życie, cudownym zbiegiem okoliczności umykają przed wylotem za Tęczowy Most. W swojej historii mamy wiele przykładów takich zdesperowanych wojowników, choćby mieszkający z Magdą Pan Cerowany, czy nie tak dawno pogryziony, poturbowany Kuklik, czy bez łapy i ogonka, zabrany z niby-bezpiecznego podwórka, Randall.
Jednak małymi kroczkami zmierzam do głównego tematu, a mianowicie kotów, które niestety mimo okoliczności, z litości dla nich należy poddać eutanazji.
Raz jeszcze powtórzę dobitnie, to co tłukę do wszystkich od wielu, wielu lat: Nikt nigdy nie chciałby wejść chociaż na jeden dzień w moje buty.
Bycie szefową nakłada na mnie obowiązek dbania nie tylko o koty, o budżet, o rozwój, ale o kondycję emocjonalną wolontariuszy, eliminację stresu, sytuacji depresyjnych i przerastających ich negatywnymi bodźcami.
Ogromną rolę w ochronie emocji, uniknięcia tych sytuacji, o których wspominałam wcześniej, odgrywają nie kto inny, jak współpracujący z fundacją weterynarze. Oni także są ludźmi naładowanymi przeróżną energią, ale mają za sobą nabytą w szkole wiedzę, zaliczone dodatkowe szkolenia, wykłady i kursy i to od nich oczekuję pomocy i wsparcia przy podejmowaniu przeze mnie trudnych decyzji. Nie blokując w żadnym stopniu ich pomysłów na diagnostykę, oczekuję, że to oni wskażą mi najlepszą drogę. Za każdego kota bezpośrednio odpowiedzialna jestem ja, zatem i za przyzwolenie na pożegnanie także. Są przypadki, kiedy eutanazja jest aktem humanitarnym, a nie pójściem na skróty czy rozwiązaniem korzystnym eliminującym wydatki.
To weterynarz, posiadając kompleksową wiedzę, na którą składa się wynik badania, ocena stanu zdrowia oraz wnikliwy wywiad, przeprowadzony z opiekunem tymczasowym, musi przekazać mi wyraźną sugestię odnośnie decyzji. Zdaję sobie doskonale sprawę, że nie każdy lekarz ma na tyle mocną psychikę, by podjąć się przeprowadzenia nieuniknionej eutanazji czy amputacji kończyny lub oka. Oni są, tak samo jak my, tylko ludźmi, którymi szarpią przeróżne emocje, ale wymagam, by informowali mnie o swoich ograniczeniach, dla dobra nie tylko zwierzęcia, ale i troszczącego się o nieuleczalnie chorego pacjenta wolontariusza. Nie można od umierającego kota wymagać, że nagle zostanie wojownikiem. Chore, cierpiące zwierzę, poddaje się, rezygnuje z życia. W naturze idzie umierać na odludziu, w domu daje nam wyraźne czytelne sygnały, odmawia przyjmowania pokarmu, brudzi, choć zawsze przykładnie biegło do kuwety, zaszywa się w ciemnym, niedostępnym miejscu. Tak było w przypadku mojej Lolki czy Amorka, te koty same w wyniku choroby wymusiły na mnie decyzję. Odmówiły wyraźnie bycia dalej ze mną, one wybrały, a ja pozwoliłam, bo szanowałam prawo do egzystencji bez bólu. Nie można poprzez własne ograniczenia i traumy i kotu i opiekunowi fundować niepotrzebnych emocji. Nie zakłada się wenflonu umierającemu kotu, licząc nagle na niemożliwy cud. Wenflon daje nadzieję na poprawę, która jest niemożliwa. Ta nadzieja przede wszystkim uderza w opiekuna, który ufa w lekarskie decyzje.
Jaka jest w tym wszystkim moja rola? Jak zwykle trudna i skomplikowana. Szanując zespoły, działające z Kocią Mamą, wspierające nasze codzienne zmagania, podjęłam decyzję, że trudnych, drastycznych przypadków nie będą diagnozować osoby, nie posiadające predyspozycji do podjęcia ostatecznej decyzji. Mam świadomość, że wynikające z dobroci serca oczekiwania w konsekwencji odsuwają przykrą decyzję, która i tak jest nieuchronna finalnie, więc raz jeszcze wprowadzę zmianę w komunikacji i kontakcie z klinikami.
Nasz koci wolontariat modyfikowany jest poprzez sytuacje kocio- ludzkie i niestety trudne przypadki, z których słynie i znana jest Kocia Mama.