Kilka lat temu sposób na pozyskanie funduszy na cele statutowe ograniczał się do aktywności na miejskich kiermaszach i allegro. Z czasem zaczęłyśmy prowadzić bazarki i sporadycznie przeprowadzane były projekty z firmami zewnętrznymi.
Gdy pomysł na akcję, zbiórkę czy kiermasz był inicjatywą wolontariuszki albo osoby z grona naszych sympatyków, zawsze byłam chętna do współpracy, wdzięczna za pomysł. Inaczej rzecz się miała, gdy otrzymywałam propozycję od firm branżowych, tematycznie związanych z naszą działalnością. W zależności od finezji zarządzających roszczenia były określane mniej lub bardziej wprost, ale nigdy oferowana pomoc nie była adekwatna do żądań. Niektóre wręcz były paradoksalne, niedorzeczne, z góry skazane na porażkę. Jak bowiem fundacja może wystawiać laurki, promować produkty czy wyroby znane w stopniu minimalnym. Takiej odpowiedzialności nie odważyłam się nigdy przyjąć. Jeszcze większy sprzeciw budziły formy nacisku na prowadzoną politykę adopcyjną i interwencyjną. Za marne wsparcie oczekiwano, że nagle pożegnam się z niezależnością i stanę się sterowalną organizacją.
Takie zapędy zawsze kończyły się porażką. Powód jest jeden: fundacja nie jest sztucznym tworem. To organizacja, która powstała naturalnie i jest wypadkową miłości do kotów, empatii garstki nadwrażliwych kobiet, które poznawszy się, połączyły siły i trwały tak długo, dopóki zaczęła je przytłaczać skala osiąganych sukcesów. Tak, tak, nie pomyliłam się. Za powstanie Kociej Mamy winę ponosi skuteczność i efektywna praca. Nie jestem nominowaną szefową. Nie zostałam nią w wyniku głosowania, mianowania czy w efekcie dziwnych układów. Taką rolą obarczyło mnie życie, nie zabiegałam o ten zaszczyt. Od pierwszego dnia, gdy tylko powstała grupa kocich opiekunek, naturalnym dla wszystkich było czekanie na moje decyzje, od mnie oczekiwano pomysłów na adopcję, na gromadzenie zasobów, byśmy zbyt mocno nie obarczały swoich domowych budżetów.
Do dziś pamiętam radość Izy zwanej Rudą, gdy w ramach wsparcia otrzymałyśmy kolorowy kennel albo jak skakała z uciechy Emilka, gdy udało mi się wynegocjować duży upust i kupić kilka nowych kontenerów. Na moje szczęście, na szczęście dla kotów i całej fundacji, pamiętam bardzo dobrze nasze korzenie i drogę jaką pokonałyśmy zanim stałyśmy się znaną Kocią Mamą. Tu nikomu splendor i sława nie uderzy do głowy. Znam każde fundacyjne działanie, nie idę na łatwiznę, nie pokazuję władczo palcem, sama pracuję na każdym fundacyjnym etacie, nie chowam się, nie uciekam przed odpowiedzialnością, decyzyjnością. Tak naprawdę zawsze jestem sama, bo są decyzje, których nikt za mnie nie podejmie. Nawet nie mam prawa się o ten stan gniewać taki jest bowiem przywilej szefowej.
Kilka tygodni minęło odkąd otrzymałyśmy zaproszenie od facebookowej grupy „5, 10, 15” by zamieszczać i u nich nasze gadżety. Dziewczyny skierowane są głównie na pomoc chorym dzieciom. Znamy ten przykry temat, przecież od lat opiekujemy się Zespołem Szkół Przyszpitalnych w Centrum Zdrowia Matki Polki. Znając znacznie słowa: wolontariat, a mimo to chcąc skorzystać z zaproponowanej pomocy, obie z Wiolą dołożyłyśmy właśnie sobie kolejnej roboty, efekt – nasza doba jest krótsza o kolejną godzinę.
Na razie uczymy się wzajemnej pracy. Moderatorzy są dla nas bardzo wyrozumiali, nie naciskają, nie krytykują, prowadzą za rękę. Ograniczeń nie mamy w sumie żadnych, ile nam się uda zrobić zdjęć, tyle możemy zaoferować przedmiotów do zakupu. Nie krytykują pospiesznie zrobionych zdjęć, nie narzucają asortymentu. Z przyjaźnią, ogromną cierpliwością pokazują nowe dla nas ścieżki. Mentorów mamy trzech, bardzo czujnych, opiekuńczych wręcz. Zdumiona ich życzliwością, myślę, że jest to postawa wynikająca z zebranych doświadczeń życiowych.
Wdzięczna za zaproszenie, za promocję FKM, za zaszczyt, że jesteśmy pierwszą zaproszoną do współpracy fundacją, pełna uznania, za chęć wsparcia, choć w ich grupie dość pilniejszych potrzeb, intuicyjnie czuję, że razem zrobimy coś fajnego.