W Fundacji nie ma przypadkowych ludzi. Wszyscy pojawili się w dwojaki sposób: zostali skierowani przez weterynarzy, zachęceni przez znajomych, przyjaciół bądź rodzinę albo w zasadniczej większości poprzez kontakt ze mną podczas adopcji, interwencji lub użyczania sprzętu. Wyjątek stanowi Renata, ale to opowieść na inną okazję.
Tak działo się na samym początku. W ostatnich latach nie mogę się zdecydować czy bardziej pomaga czy przeszkadza mi w rekrutacji medialny rozgłos.
Przyciągamy różne osobowości. Jedni faktycznie chcą pomagać, wchodzą na pokład, dostają z ramienia Fundacji mentora i działają nie robiąc wokół siebie najmniejszego zamieszania. Ale jest także grupa „poprawiaczy”, a z nimi zawsze bywa kłopot. Kierując się dziwną ideą, sieją zamieszanie nawołując do rewolucyjnych zmian. Koniecznie mają ochotę popsuć to, co doskonale działa.
Edukacja to temat rzeka, ale tym razem będzie trochę tak rodzinnie, z zabarwieniem kumoterskim.
Szkoła 83, podstawówka mojego Syna.
Mam dobre wspomnienia z nią związane, solidny zespół nauczycieli, fajna i serdeczna atmosfera. Michał, jak to chłopak mający dodatkowo moje geny, świetnie się uczył ale też wywijał.
Wolę nie pamiętać ile razy stałam na dywaniku u pani dyrektor wysłuchując skarg. Zawsze wtedy miałam przed oczyma mojego ojca, który po powrocie z wywiadówki, czerwony z emocji grzmiał: „Mam nadzieję, że Twoje dzieci Ci odpłacą! Czy Ty litości nade mną nie masz? Musisz się zadawać z łobuzami? Ty, wzorowa uczennica?!” Ojciec się miotał, pieklił, a ja siedziałam bezpieczna na dachu komórki, czekając aż mu przejdzie i pochwali mnie za udział w ostatniej olimpiadzie. Już wtedy wiedziałam, że w życiu nie można zarazem być uładzonym czy nijakim i jednocześnie realizować marzenia. To rodzina pośrednio płaciła cenę za moje szalone pomysły, które wprowadzałam w życie.
Szkoła 83 to miejsce pracy dwóch kobiet teraz związanych z Fundacją: Ania uczyła Michała biologii, a obecnie działa na fanpejdżu, natomiast Liliana jest pedagogiem szkolnym, a w ramach relaksu tańczy w Czarnych Panterach. Panterki wpisane są na stałe w naszą Galę i tym sposobem kółeczko powiązań się zamyka.
Kocia Mama jako organizacja na każdym wywiera wrażenie. Uczucia są różne, od podziwu do zazdrości, w zależności od relacji z Fundacją. Lila należy do grupy tych, którzy są fanami Kociej Mamy. Zna mnie od prawie 30 lat i wie, jaką drogę przeszłam od samotnej kociary ratującej kociaki w komórkach bloków przy Czerwonym Rynku, do roli szefowej największej Fundacji kociarskiej w regionie. Szmat czasu, ogrom ocalonych kotów, multum dobrze, bo według moich zasad, ogarniętych karmicielek.
Już wówczas starsze, nobliwe panie grzecznie słuchały wskazówek o wiele lat młodszej od nich kociary. Od zawsze umiałam przekonać do swoich pomysłów, ponieważ każda rada była wynikiem racjonalnego przemyślenia, jak by się zachować by zmienić sytuację kota, a nikomu się tym samym nie narazić.
Ludzie wtedy reagowali różnie na obecność komórkowych mieszkańców. Wolę nie pamiętać, jakie boje musiałam toczyć, by pojawiły się w piwnicach kuwety ze żwirem. Dostawałam szału na argumenty leniwców: „No przecież jest otwarte okno…” Tylko jak miał nim wyjść na dwór mały, nieporadny kociak, nie potrafili mi już powiedzieć… Na dzień dzisiejszy dzielnica jest pod kontrolą. Moje wiekowe już karmicielki przekazałam Ani, do której grzecznie zgłaszają się po sprzęt jeśli trzeba.
Liliana z ogromnym entuzjazmem reklamuje wszelkie nasze aktywności. Pełna ciepłych uczuć zawsze gratuluje mi konsekwencji. To zauroczenie Kocią Mamą jako formacją generalnie kobiet sprawiło, że zaczęła opowiadać o nas swojej młodzieży.
Na poprzedniej KotoManii młode dziewczyny składając gratulacje przekazały zebraną przez społeczność szkoły karmę, w tym roku sytuacja się powtórzyła a wraz z prezentem przyszło zaproszenie na kocią edukację.
To, że przenosimy wolontariat na życie rodzinnie, wiedzą wszyscy. Ale jednocześnie nie zaniedbujemy ani pracy, ani tym bardziej najbliższych.
– Jest problem -sygnalizowałam Reni – Muszę zabrać na edukację Mikołaja, moi jadą na montaż, Ewelina w delegacji, nie dam rady go dostarczyć do przedszkola. Mam nadzieję, że wytrzyma te 3 godziny…
– Przecież to mądre dziecko – usłyszałam – dużo wie o kotach to będzie pracował. Zobaczy jak jest w szkole, jeszcze nigdy nie był.
Takim to sposobem mały wolontariusz poszedł na przedszkole wagary, by edukować w szkole swojego taty.
Pracował ze mną i Gosią. To była ich wspólna inauguracja, oboje pierwszy raz prowadzili zajęcia.
Gosia opowiadała o kotach, cudnie i płynnie jej szło, Miki dzielnie pomagał wtrącając swoje opowieści o życiu z Dexterem, czarnym, starszym od niego kotem, rozdając malowanki, materiały reklamujące Fundację i przepyszne krówki opatrzone logiem. Ja delikatnie naprowadzałam na ważne tematy, przygotowując tym samym wolontariuszkę do przyszłej, samodzielnej już pracy. Świetnie nam się złożyło, że w Grupie Fundacyjnych Autek są dziewczyny, które umieją budować relację z dziećmi i młodzieżą, to jednocześnie wiele ułatwia ale i usprawnia.
To było dobre spotkanie. Młodzież okazała się bardzo pro społeczna, kadra nauczycielska współpracująca, Liliana tradycyjnie opiekuńcza. Dzieciaki ochoczo pomagały dźwigać zebraną karmę no i otrzymałyśmy zaproszenie na kolejną wizytę, bo reszta klas także czeka na nas z niecierpliwością.
Pani Dyrektor wyznała z ulgą: „Wreszcie dotarłyście , dwa lata czekamy w kolejce, te wasze terminy…”
W drodze powrotnej Miki wygłosił deklarację nie pytając o zgodę czy akceptację:
– Na kolejne zajęcia też przyjdę.
– A przedszkole? Masz przecież swoje obowiązki.
– Pójdę na wagary jak dziś.
-Muszę porozmawiać z twoimi rodzicami…
Popatrzył na mnie z szelmowskim uśmiechem, który przeszedł rodzinnie ze mnie na syna, teraz na niego i stwierdził:
– Ja to załatwię, daj mi proszę trochę czasu.
Kilka dni później.
– Wiesz, że Mikołaj obwieścił w przedszkolu, że za dwa tygodnie ma planowane wagary, idzie do pracy do szkoły swojego taty! Ustalał to z Tobą? – zapytała mnie synowa.
– Nie – zaprzeczyłam zgodnie z prawdą – Ale pomagałam mu.
– I co mam z tym zrobić, skoro już podjął decyzję?
– Bardzo dobrze, chętny jest do pracy i do wolontariatu, to dobrze wróży, czym skorupka za młodu nasiąknie…. Tak samo było z jego tatą, też koty ze mną łapał! Kiedyś nawet mi zarzucił, że kiedy jego koledzy wisieli na trzepaku, on, biedny, latał ze mną za kotami albo pędził na dodatkowe zajęcia, że zmarnowałam mu młodość, bo nie miał czasu na nudę. Zatem konsekwentnie będę marnować dzieciństwo i młodość teraz jego dziecku
Ewelina śmiejąc się zakończyła:
– Z wami, cwaniakami nie dam sobie rady! Zatem Młody idzie na wagary skoro nie ma innej pomocowej opcji. Liczyłam na współpracę i zrozumienie – dodała z lekkim wyrzutem.
Tym razem przezornie milczałam. Skoro rwie się do roboty a nie ma przedszkolnych zaległości…