Fundacja działa w trybie, oględnie mówiąc, mało czytelnym dla niektórych postronnych obserwatorów, laików, a nawet sympatyków, którzy mimo trudnych okoliczności trzymają mocno kciuki za powodzenie naszych interwencji, adopcji, działania codziennego i podejmowanych niekiedy trudnych decyzji.
Pracujemy operując skrótami określającymi niektóre aktywności. I tak niedawno wyjaśniałam co oznacza termin „adopcja spod lady” czy „wcisnąć kota do kliniki kolanami”, w chwili, kiedy opiekun w pierwszym kontakcie słyszy: nie ma miejsc na szpitalu albo „zaraz buta zjem”, jako reakcja na dziwaczne lub niedorzeczne pomysły kocich karmicieli.
Te krótkie hasła pomagają w szybkiej komunikacji, a wolontariusze doskonale akceptują tę formę komunikacji.
Wyjaśniam terminy, bo jak się okazuje, to co dla nas jest proste i oczywiste, u innych budzi uczucia kontrowersyjne. Tak było w przypadku adopcji spod lady. Opiekun sporadycznie, okazjonalnie aktywny, podjął się opieki nad miotem. Kiedy kocięta były gotowe, znalazłam im domy nawet nie prezentując ich na stronie internetowej, czyli nie przygotowując tradycyjnych postów. Wtedy oczywiście chwalimy się fajnym nowym domkiem, ale tryb jest z powyższych względów „spod lady”.
Lekko spłoszony opiekun zapytał:
– Pani Izo, spod lady znaczy gorsze?
– Wręcz przeciwnie – roześmiałam się i spokojnie wyjaśniłam.
Przeniosłam to określenie na forum fundacji, bo kiedyś w naszym kraju były sytuacje, kiedy wszystkie najlepsze produkty trzeba było zdobywać korzystając ze znajomości. Półki sklepowe świeciły pustką, a wszelkie delikatesy na wybranych czekały sobie pod ladą. Spod lady zatem w żadnym przypadku nie jest przykrym określeniem.
Kolejna aktywność, która wzbudzała kiedyś wiele kontrowersji, złości, wręcz nawet oburzenia i nie mam na myśli adoptujących od nas koty, a wolontariuszy, dotyczy adopcji kotów kalekich. Fakt, że to na wolontariuszu spoczywa najważniejszy, najtrudniejszy obowiązek opiekuńczy, jest niepodważalny i w tej kwestii chylę czoła za serce, siłę, determinację. Jednak w przypadku kotów kalekich, zawsze podczas adopcji oprócz wolontariusza znającego świetnie podopiecznego, biorę udział i ja. Przyczyna prosta i mająca na uwadze dobro kota i przyszłego opiekuna stałego. Adopcje kotów zdrowych są łatwe, przekazuje się szczegółowe informacje o charakterze, diecie, zdrowiu. Koty kalekie to niestety inna bajka. One, nawet jeśli zmienią opiekuna i tak zawsze mogą liczyć na rękojmię Kociej Mamy w przypadku, kiedy zajdzie sytuacja nadzwyczajna.
Ratujemy nie po to, by w przyszłości umywać ręce zostawiając opiekuna ze znacznymi kosztami wynikającymi z konieczności wykonania zabiegu, kosztownych badań czy diagnostyki. Kiedyś zdarzył się nawet dość przykry incydent, wolontariuszka była bardzo niezadowolona z mojej asysty podczas przekazania. A przecież gdyby ze zrozumieniem przyjęła argumenty, powinna docenić parasol ochronny jaki roztaczam nad tymi z „cyklu trudne”.
Są osoby, o których już w chwili podpisywania umowy o wolontariacie, mam świadomość, że zbyt długo miejsca nie zagrzeją w Kociej Mamie. Nie jest to kwestia formy pracy, powierzonych zadań ani komunikacji ze mną. Po prostu bywa, że padamy ofiarami własnego sukcesu i przyciągamy osoby, które z odpowiedzialnością zadaniową mają kłopot, a wolontariat postrzegają udzielanie szefowej dobrych rad.
Nie są to nawet osoby predysponowane do pełnienia żadnej roli wiodącej w grupie. Brak organizacji życia własnego, koordynacji spraw zawodowych, rodzinnych z obowiązkami wynikającymi z wolontariatu przekłada się na chaos komunikacyjny, co zaburza, a niestety nie usprawnia.
Pakiety kotów trwale kalekich, tych kiedy jeden prowadzi i troszczy się o drugiego, jest naszym pomysłem. O taktyce przygotowania takich duetów do adopcji pisałam już niejednokrotnie, teraz chcę się zająć nie wyjaśnieniem schematu, według którego szukam właściwego domu, a wyjaśnić, dlaczego moja obecność podczas przekazywania jest niezbędna.
To ja ustalam reguły pomocowe na wypadek godziny zero. To w mojej gestii jest określenie, kiedy i w jakich przypadkach stały opiekun może liczyć na wsparcie. Nie mogę tych czynności scedować na wolontariusza, nie on bowiem jest płatnikiem faktur, nie ma wiedzy o stanie budżetu i nie on jest partnerem z szefem klinki w decyzyjności na jakie badania wyrażam przyzwolenie.
Od zawsze za stan konta i wydatków na wszystkie statutowe cele odpowiadam osobiście, ponieważ tak jest bezpieczniej dla wszystkich.
Poza tym, jak wspomniałam, te chybione nabory wcześniej czy później kończą się odejściem, a wtedy pierwotna euforia zamienia się w nienawiść, a ta z reguły zawsze źle podpowiada. Wolę więc uniknąć ewentualnej komunikacji opiekuna z domem tymczasowym we wszystkich aspektach związanych z opłatą za niespodziewane leczenie.