Fundację tworzą wolontariusze, ale i sympatycy zostający w satelicie sumiennie od lat. O tej dziewczynie, moja Ania zwana Alergią, wspominała mi mimochodem od wielu już lat. Jak na moją Anulkę, raczej szalenie rezolutną istotkę, wzmianki o koleżance raczej były nieśmiało przemycane. Co jakiś czas słyszałam pytanie, czy przez przypadek nie potrzeba jakiegoś specyfiku leczącego koci katar, bo właśnie zbliża się data ważności, czyli mówiąc wprost kończy się termin, a szkoda przecież zmarnować. Typowe, nasze gospodarskie zachowanie. Zanim coś się wyrzuci zawsze idzie do źródła pytanie, czy aby jest jakiś pomysł na wykorzystanie.
I tak leciały do mnie przez lata owe zapytania. Długo nigdy nie deliberowałam, bo tak się zgrabnie składało, że akurat dziwnym trafem, na pokładzie koczowały chore jak jasna cholera gwiezdne czarne koty. Inna Anna, nasza oddana lekarka, walczyła zacięcie, by uratować zajęte kocim katarem ślipuchy, bym nie musiała tworzyć adopcyjnych pakietów ślepaczka z jego przewodnikiem. I tak, tym sposobem niezmiennie, kiedy Anula pytała o zapotrzebowanie jakoś dziwnie się działo, ale zawsze leki były akurat szalenie potrzebne. Nie od zasobu konta ma się rozum a obserwując pracę innych! Bogu dziękuję za swoje wyczucie do ludzi, za intuicję, która pomaga odcedzić tych, którym coś się wydaje, od tych, którzy autentycznie chcą coś fajnego zdziałać.
Każdy, kto mnie zna wie jakie mam defekty, umiejętności i preferencje. U mnie nie ma nieprzetworzonych informacji. Każda wiadomość jest odebrana i zapamiętana, wracam do niej we właściwym czasie. Kilka lat tak sobie przyjmowałam pomoc od nieznajomej aż wreszcie nadeszła pora, kiedy wyraziłam życzenie, że chcę poznać dobrego duszka Kociej Mamy. Nie było lepszej okazji niż nasza Gala i od tamtej pory Agnieszka, bo takie imię nosi nasza kochana aptekarka, została na stałe przypisana do fundacji. Jest szalenie społeczna, komunikatywna, otwarta, kocha pomaganie, więc jak ulał do nas pasuje.
Ma psy i koty, a ratuje konie. I jakoś nikomu dziwnym trafem fakt jej zaangażowania w innej fundacji kompletnie nie przeszkadza. Kiedy robi się coś z faktyczną pasją, coś co staje się naszą życiową misją, nikomu przyzwoitemu nie mieści się w głowie, że można krzywdzić innych, hejtować czy rywalizować. Aga jest doskonałym na to przykładem. Pomaga Kociej Mamie, bierze od nas to, co pomaga jej fundacji, a ja kompletnie nie mam tego za złe, bo to jest prawidłowe zachowanie. Mnie o wiele lżej byłoby stawiać pierwsze kroki, gdybym miała solidne, dobre wzorce. Pamiętam początki, jak oprócz kilku weterynarzy i moich cudownych, ufających mi bezwarunkowo wolontariuszy nie miałam koło siebie życzliwej osoby. Durne pseudodziałaczki nie umiały docenić nowatorskiego prowadzenia fundacji, perfekcyjnej logistyki i spinającej się zawsze organizacji, nie umiały docenić rezultatów, nowych pomysłów edukacyjnych, szalonej codziennej pracy społecznej, ale za to doskonale komentowały moją skłonność do szpilek i czerwonych pazurków. Jakie kołtuństwo! Złość za rozwój Kociej Mamy przelewał się i na wolontariuszki, za to, że nie przypominały swoim wyglądem i zachowaniem typowych, klasycznych kocich kocmołuchów. A jak fundacja miała trwać w miejscu? Jak każdego dnia oczywiście oprócz tych okazjonalnych, dołączały mądre, wykształcone, racjonalnie myślące osoby. Nie takie, które żyły w odrealnionym świecie, a mocno stąpające po ziemi.
Świadomość przeszłości pomaga ustrzec się błędów, jest niezastąpioną bazą danych, doświadczenia, które pomagają mi obecnie szybciej reagować i podejmować decyzje. To pomaga, ułatwia, usprawnia.
Wiem doskonale, że tą zasłużoną laurką zaskoczę kilka osób. Jedną z nich jest sama inspiratorka opowieści. Jednak, jak już wspominałam, nic mi nie umyka, każda aktywność czeka na swój czas, swoją najwłaściwszą porę, a ta dokonała się właśnie teraz. Przyczynił się do tego jak zwykle, tradycyjnie kot, czarny Nero, bo przecież one mają od zawsze najmocniejszą w naszym przypadku moc sprawczą.