Justynę poznałam kilka lat temu, pojawiła się w gronie znajomych syna. Miła, sympatyczna, bezpośrednia. Wizyty w naszym domu odbywały się według scenariusza: na powitanie zawsze łapała i miziała któregoś mojego kota. Kociara kociarę zawsze rozpozna. Kociara z kociarą szybko znajdą wspólny temat.
Zaczęło się więc od kocich opowieści, a skończyło na pogaduchach o pracy Fundacji. Bardzo szybko przeszłyśmy do konkretów. Dziewczyna rozpoczęła od produkcji i ozdoby kiermaszowego rękodzieła.
W międzyczasie skończyła szkołę i podjęła pracę.
Kiedy trafiła na społeczność uczniowską Bardowskiego i Wacława, jej działalność wolontariacka zmieniła wymiar. Do zdań rękodzielniczych doszło jeszcze jedno, o wiele ważniejsze: promocja wolontariatu jako element terapii oraz sposobu na życie.
Od kilku lat jesteśmy obecne w tym środowisku.
W liceum przy ulicy Wacława generalnie pojawiamy się na typowych zajęciach edukacyjnych połączonych z kiermaszami, opowiadamy o Fundacji promując społeczną aktywność, spędzenie czasu w sposób, który umożliwia też rozwój osobisty, natomiast do Ośrodka przy ulicy Bardowskiego udajemy się zachęcając do wolontariatu jako formy terapii, ale też pokonywania własnych ograniczeń, barier i zahamowań.
Przykład Justyny łączącej rolę nauczyciela z wolontariatem zachęcił jej koleżanki. Od pewnego czasu duet Justyna – Dorota jest swoistym łącznikiem między społecznościami obu licealnych oddziałów a Fundacją. Dziewczyny koordynują pracą młodzieży podczas imprez plenerowych lub wydarzeń, które organizujemy. Nauczycielki z krwi i kości ale i totalne kociary rewelacyjnie połączyły pasję do kotów z misją pracy z młodzieżą.
Nie pomyliłam się, nazywając ich pracę zawodową misją, bowiem same przesunęły granicę i zakres obowiązków regulowanych przez Kartę Nauczyciela angażując się emocjonalnie w kształtowanie postaw dorastającej młodzieży. Pokazują im alternatywne drogi, ścieżki dotąd kompletnie nieznane, zachęcają do odwagi, do podejmowania wyzwań, dodają otuchy, wspierają, tłumaczą drobne błędy i potknięcia, uczą dystansu do otoczenia i akceptacji własnych ograniczeń. Ich praca, oprócz przekazywania typowej wiedzy z zakresu uczonego przedmiotu, ma jeszcze jeden cudowny wymiar, że uczy zachowania w życiu, podejmowania decyzji i za nie odpowiedzialności. Obowiązki belfra wzmacniają o elementy przyjaźni, doradcy, opiekuna.
Taką samą drogę ja kilka lat temu pokonałam z Olgą, też uczennicą Ośrodka przy ulicy Bardowskiego. Obie jesteśmy przykładem na to, że jeśli ma się obok siebie bratnią duszę, można bardzo dużo w sobie zmienić nie tracąc nic ze swej niezależności.
Wracając na coroczne wizyty, typową edukację z wiadomych przyczyn zamieniamy na spotkania robocze. Ta natomiast była poświęcona oczywiście zbliżającej się KotoManii.
To już dziesiąte urodziny Fundacji Kocia Mama. Nie powiem, że te 10 lat minęło spokojnie i bez atrakcji. Jednak patrząc wstecz widzę uratowane koty, setki udanych interwencji, ale także to, jak diametralnie Fundacja zmieniła świadomość przeciętnych kociarzy.
Nie tak dawno moja Magda z Żyrafy przy okazji omawiania operacji, na moment się zamyśliła, popatrzyła na mnie uważnie i powiedziała:
– Wiesz, gdyby ci wszyscy hejterzy wiedzieli co ty jeszcze fajnego w tej Fundacji robisz, że nie zamykasz się wyłącznie w działaniach na rzecz kotów, że umiesz zauważyć i chore dzieci, i osoby z niepełnosprawnościami, teraz te projekty w Towarzystwie Alzheimerowskim i nawet te rękodzielniczki, sprawisz, że ich praca wykracza daleko poza ramy domowego hobby, stają się pomocne i potrzebne…
Uśmiechnęłam się do Madzi mówiąc:
– Boże, jak Ty mnie zawsze tę swoją naiwnością potrafisz rozczulić! Już lepiej lecz moje koty, w tym jesteś bardzo dobra! Madzia, kochanie, powiem Ci w zaufaniu: Ci hejterzy wszyscy dobrze wiedzą i o dzieciach, i o korkach zamienianych na protezy, i o tym, że tu się każda istota może wykazać i spełnić. Wszyscy wiedzą jaką funkcję i zadania realizuje Kocia Mama, ale zazdrość i złość są silniejsze, świadomość mojej niepokornej natury w połączeniu z fenomenem zjawiska zwanego szumnie Fundacją bardzo boli, bo zwyczajnie jeszcze mocniej podkreśla ich porażki.
Tak jak w roku poprzednim młodzież z entuzjazmem odebrała moją prośbę o pomoc w organizowaniu Gali. Mają za sobą udany ubiegłoroczny chrzest bojowy, znają zakres obowiązków i zadań. Bez obaw, lęku i wahania rejestrowali wyliczane przeze mnie potrzeby kadrowe.
Pamiętając rok ubiegły, jestem z nich szalenie dumna, że wyszli poza bezpieczny obszar swych szkół. Powiem więcej, przydzielone zdania były ważne, od nich bowiem zależał przebieg Koncertu. Nie mieli czasu na próbę generalną, rzuceni na głęboką wodę, opiekowali się Gośćmi, brali udział bezpośrednio w Gali pomagając Anecie i Reni podczas wręczania dyplomów i wyróżnień, obsługiwali aparaturę dźwiękową i oświetlenie.
Justyna i Dorota oczywiście były z nimi dodając otuchy, ale zadania realizowali oni sami i ta wiedza jest dla mnie najważniejsza.
W tym roku zakres ich obowiązków jest oczywiście bardziej rozległy, nie byłabym sobą gdybym nie podniosła im porzeczki delikatnie zachęcając do większej aktywności.