Historie interwencji generalnie dzielą się na dwa rodzaje, na te spięte w 100%, kiedy odłowione są zarówno dzieci, jak i ich matka oraz na te, kiedy mimo szczerych chęci, działamy na pół gwizdka i skupiamy się wyłącznie na celu, by do fundacji wpakować napotkane młode. Specjalnie i całkiem świadomie użyłam takiego określenia, ponieważ wnioski nasuwają się same.
Każde zgłoszenie, szczególnie w porze, gdzie faktycznie mogą bytować w środowisku młode, odbieram z taką samą uwagą. Nawet, jeśli z przeróżnych powodów nie odpowiem natychmiast po otrzymaniu wiadomości, to nie oznacza, że informacja mi umyka czy też zostaje pominięta lub zlekceważona. Nikt nie ma monopolu na mądrość w każdej kwestii, bywa, że aby uniknąć błędu, trzeba mieć moment na zastanowienie. Gdybym prowadziła klasyczną w całym tego słowa znaczeniu fundację, można by było ode mnie wymagać natychmiastowej dyspozycyjności, ale przy takim obliczu pracy, sama na siebie muszę nakładać ograniczenia. Przy innym stylu pojmowania wolontariatu nieustannie musiałabym wyłącznie gasić pożary, brakowałoby spójności i rytmiki, w zamian byłyby nieustanne ogony zadaniowe, złość i nerwy. Perfekcjonista ma taką przykrą cechę, że za nic nie umie odnaleźć się w chaosie i bałaganie, żyje z kalendarzem pod ręką i wszystkie zadania musi mieć na sztywno dopięte. O ile umie w sytuacji krytycznej improwizować, o tyle w pracy musi mieć wszystkie cele zaplanowane i skrupulatnie przygotowane. Dwie niedawne akcje, a jakże odmienny koniec. Pierwsza dotyczyła kociaków bytujących gdzieś w komórce. Zgłaszający konieczność pomocy, raczej z wywiadu jaki przeprowadziłam, totalny laik. Chodząc na spacer z psami widzi kocią rodzinę, matkę i buszującego nieopodal kociego adoratora, na bank sprawcę ostatniej owocnej ciąży. Maluchy są trzy. Ewidentnie uwięzione w zamkniętym pomieszczeniu, z relacji wynika, iż raczej same nie znajdą drogi na wolność. Matka już ich nie karmi, zajęta jest swoimi sprawami.
Na pocztę otrzymałam rzetelną, nawet z mapką i oznaczeniem miejsca, wiadomość oraz przekaz, w jakim przedziale czasowym pan jest dostępny, by podjąć akcję. Na nic więcej niż dostarczenie pakietu pod wskazany adres liczyć nie mogłam, od razu otrzymałam wyraźny przekaz o braku jakichkolwiek środków. Mimo dziwnych raczej okoliczności, bo informacje ciągle ulegały zmianie, zdecydowałam się maluchy przyjąć z troski o ich bezpieczeństwo. Psychoza wywołana wirusem ptasiej grypy mogła w przypadku nieporadnych malców mieć przykre skutki. Od razu, tradycyjnie, zasugerowałam odłowienie matki. O ile przed przyjęciem kociaków, pan rozumiał powagę sytuacji i fakt, że jednorazowa akcja nie załatwia ani nie rozwiązuje problemu, a ja ze swej strony uczciwie dodałam, że nie dam się sprowadzić do roli kociego akwizytora odbiorcy miotów i jeśli nie złapie matki na zabieg, to ma w przyszłości zamkniętą do fundacji drogę, o tyle po przekazaniu kontakt całkowicie się urwał.
Chłopaki bure koczują w Gabinecie Filemon u doktor Ani. Leczymy robaki, świerzbowca, oswajamy przy okazji. Są małe, obecnie mają około 7 tygodni. Jaki jest los matki, nie mam pojęcia, panuje cisza w fundacyjnym eterze. Kiedyś może i bym podejmowała kontakt, ale obecnie zmieniłam kompletnie strategię. Fundacja ze swej strony niczego nie zaniedbała, nie zaniechała, a już tym bardziej nie odmówiła. Byłam pomocna, kreatywna, wyrozumiała i na tym kończy się dobre serce. Kiedy sytuacja się ponowi, będziemy konsekwentnie rozliczać z danych obietnic, a to zawsze jest raczej przykre i wstydliwe. To, że ja umiem nazywać wprost okoliczności i zachowanie, wiedzą doskonale wszyscy, którzy szastają swoją wiarygodnością. Potem zbierają niestety żniwo.
I jak zwykle dla kontrastu, przedstawiam równoważną sytuację. Pani otrzymała kontakt do mnie z innej fundacji, jak zwykle bez komentarza pozostawiam zamiast funkcji pomocowo – sprawczej, ograniczenie się wyłącznie do informacyjno – przekierowującej. Kotka błąkająca się gdzieś na Olechowie, bytująca pod balkonami, powiła miot. Cała okolica karmiła, troszczyła się, zapewniała bezpieczeństwo, jednocześnie szukając dobrego rozwiązania. Kiedy złapali kontakt z Kocią Mamą, potoczyło się błyskawicznie. Kotka trafiła na sterylizację, a maluszki do kliniki Amicus, do okna życia. Z rodziny najszybciej matka ma dom, ponieważ opiekunka nie zdecydowała wypuść jej pod blok. Kicia młoda, łagodna, zaufała kobiecie, więc tym bardziej przemówiła jej do serca. Dzieciaczki są bardzo ciekawie umaszczone, więc długo nie będą czekać na nowe domy. Pani nie ograniczyła się wyłącznie do zabezpieczenia młodej kotki, dwa maluchy z tego samego miotu adoptowała swoim znajomym. Odrobina dobrej woli, aktywności, a na pozytywny rezultat nie trzeba długo czekać.
Dwie sytuacje z tej samej dziedziny, a jak różne zakończenia. Wnioski nasuwają się same. Obie osoby w różny, odmienny sposób pojęły formę i zakres pracy fundacji. Jedna potraktowała nas typowo jak instytucję obligatoryjnie zobowiązaną do przyjęcia kociaków, druga skorzystała z okazji, by skutecznie rozwiązać problem w sumie łagodnej kotki, błąkającej się między blokami.
Moja rola w tym wszystkim zawsze taka sama, z ufnością daję szansę, wspieram, ułatwiam, licząc na całkowity sukces, ale jak widać, scenariusze nie życie pisze, a ludzie według własnych oczekiwań, chęci, możliwości.