Generalnie nie lubię poniedziałków. Po weekendzie spadają na mnie tysiące spraw oczekujących rozwiązania w trybie pilnym. Ludzie nadal, mimo wielokrotnych wyjaśnień, sądzą, że każdy wolontariusz ma ściśle określony zakres obowiązków i sztywne godziny pracy. Nie jesteśmy schroniskiem ani patrolem interwencyjnym. Wpisujemy wolontariat jako dodatkową aktywność i pełnimy w wolnym czasie. Forma mojej pracy zawodowej pozwala na pewną elastyczność, ale także staram się pracować w godzinach określonych, dogodnych dla petentów, ale nie zaburzających rytmu moich codziennych obowiązków.
Ten poniedziałek był inny od typowych, radosny, wesoły, pełen optymizmu, bowiem tradycyjnie jak co roku wybrałam się z wizytą do Firmy „Rossmann”, by odebrać przygotowane dla Kociej Mamy wsparcie. Pomoc dla Fundacji przekazywana jest już od kilku lat i co roku oferta jest bardziej różnorodna, bogatsza i zdecydowanie większa.
Komunikacja przebiega bezkolizyjnie, niezbędne czynności formalne i biurokratyczne okrojone są do niezbędnego minimum. Mówiąc szczerze, z ręką na sercu, nie mam prawa do najmniejszej skargi. Jedzenie zawsze jest najmilszym darem, a żwirki znacząco zmniejszają wydatki.
Asortyment jak zwykle, tradycyjnie przebogaty, od smaczków po chętnie spożywane pasztety. Tym razem darczyńcy pomyśleli również o opiekunkach prowadzących domy tymczasowe i przygotowali fajne ściereczki do utrzymania czystości w kenelach i kontenerach. Panowie pracujący w magazynie wydawczym bardzo chętnie pomagają zawsze pakować auto i przyczepę, ponieważ generalnie pracują te same od lat osoby, rozmowy często oscylują wokół działań Kociej Mamy. Żywo interesują się jak udaje mi się prowadzić w tak trudnym czasie interwencje, ile mamy obecnie kotów na pokładzie oraz na jaki czas wystarczają mi „rossmannowskie” prezenty.
Mam wrażenie, że gdyby to od nich zależało, Kocia Mama zapraszana by była po dary znacznie częściej. Jednak rytuał wsparcia rocznego podoba mi się i nauczyłam się w oparciu o zgromadzone zasoby planować wydatki związane z zakupami. Rozładunek zawsze nadzoruję sama, mam rzecz jasna pomocników, ale skoro to do moich zadań należy wydawanie kocich wyprawek dla domów tymczasowych i karmicieli skupionych wokół Fundacji, muszę mieć świadomość ilości i miejsca ułożenia.
Jak co roku tony jedzenia i żwirku wolontariuszki przenosiły z uśmiechem na ustach. Nie ma lepszego zastrzyku entuzjazmu i optymizmu jak wiedza, że dzięki zapasom spokojnie możemy ratować następne kociaki.
Nadal jest ich ogrom w Fundacji. Nadal niebotyczne kwoty generuje utrzymanie maleńkich, porzuconych osesków przy życiu. „Rossmann” swą coroczną akcją w dość znaczący sposób włącza się aktywnie ułatwiając mi zasadniczo pracę i daje szalony komfort. To bezcenny wentyl bezpieczeństwa w dobie wirusa, który wiele organizacji prawdę mówiąc rozłożył na łopatki i z braku darczyńców musieli zawiesić działanie. Ktoś tam pilnuje Kociej Mamy, ktoś tam troszczy się o naszą zdolność interwencyjną, więc mając tylu pomocników naprawdę łatwiej mi się działa.
Bardzo wdzięczna jestem za sprawnie przygotowanie akcji zarówno koordynatorom menadżerom jak i pracownikom magazynu. Wszyscy dokładają swoje maleńkie cegiełki w trosce o aktywność Kociej Mamy.