Po raz kolejny cieszę się z decyzji, że przejęłam obie poczty fundacyjne pod kątem interwencji, szczególnie dotyczących pomocy kotom zewnętrznym oraz uwolniłam Marylę od przykrego obowiązku odbywania dyżurów telefonicznych. Maryla była zbyt łagodna, obowiązkowa, oddana, kompletnie, jeśli chodzi o koty, pozbawiona asertywności, co oczywiście było nie raz przyczyną naszej dość ostrej wymiany zadań. Mając niewiele obowiązków, traktowała odbieranie telefonu fundacyjnego jak zadanie, które powinno być pełnione 24 godziny na dobę przez 365 dni w roku.
Przekładało się to oczywiście na mnie, ponieważ decydując o wydatkach, musiałam wyrazić zgodę na otwarcie rachunku. Nie muszę dodawać, jak bardzo zaburzało mi to codzienne życie. Ludzie dzwonili, ignorując nasze prośby, o dosłownie każdej porze dnia i nocy, a Maryla, chcąc się podzielić wiadomościami, mnie natychmiast bombardowała, nie bacząc, czy jestem w domu, w pracy czy na wakacjach.
Traktując odpowiedzialnie swój wolontariat, przede wszystkim mam na uwadze dobro osób pracujących ze mną. Nie jest łatwo działać, kiedy nie dość, że codziennie człowiek porywa się na trudne zadania ratując koty, to wypadkową, która podcina skrzydła, jest fałsz, matactwo i krętactwo opiekunów. Zwalniając z tego zadania Marylkę, zdecydowanie skróciłam drogę interwencyjną. Wybiłam z ręki argumenty bardzo brzydkie, po które niestety sięgały bezwstydne kłamczuchy: Ta pani starsza nie zrozumiała, co do niej powiedziałam albo ta pani pewnie źle usłyszała, co do niej mówię. Dość miałam wysłuchiwania tych bzdur ratujących siebie oszustów, czyniących bez wahania z Maryli osobę z demencją. Osoba będąca pracownikiem naukowym, wykładowcą na wyższej uczelni, nagle z racji wieku nie cierpi na amnezję, wręcz przeciwnie, bardzo jest pomocna, kiedy prowadzę interwencje w języku angielskim.
Scysje się ucięły natychmiast. Bardzo szybko wprowadziłam porządek. Telefony odbieram tylko o wyznaczonej porze i często okazuje się, że to, co było dramatem o 8 rano, do pory mojego dyżuru już się samo rozwiązało. Nagle ludzie potrafią wykazać się aktywnością, zaradnością i co najważniejsze, skutecznością. Umieją na własną skalę ogarnąć problem i jestem mega szczęśliwa, że podejmują działania pomocowe.
W trudniejszych przypadkach oczywiście każdy może liczyć na pomoc i współpracę z Kocią Mamą, ale na naszych zasadach!
Prowadząc interwencję, zawsze wpisuję do notesu osoby oswajające koty.
Od lat tłumaczę, że skoro już karmiciel się zagapił i nie zgłosił w odpowiedniej porze fundacji kociaków do adopcji, to oczywiście pomogę szukać domu, ale musimy połączyć siły. Po stronie opiekuna jest zadanie oswojenia, socjalizacji z człowiekiem, a ja w tym czasie szukam odpowiedniego domu. Umiem każdemu dosłownie wyszukać fajną miejscówkę, tylko wymagany jest jeden warunek: uczciwa informacja o stanie faktycznym w nastawieniu do człowieka oraz wiek kociaka.
Podejmując interwencję, zawsze proszę o zdjęcia poglądowe, bardzo mi to ułatwia ocenę kota. Nie raz już mówiłam, że kociarz mający doświadczenie, potrafi wiele wyczytać nawet z kiepskiej fotografii. Patrzymy na wielkość, to podstawowe kryterium, ale i na kształt uszu, na oczy i na całą postawę. Inaczej zachowuje się kot wyluzowany, a inaczej ten kompletnie zestresowany, dziki, przerażony.
Obecnie prowadzę równolegle pięć interwencji. Opiekunowie wypożyczyli odpowiedni sprzęt, odłowili koty, stawili się na wizycie we współpracującej z fundacją klinice celem oceny stanu zdrowia, ciesząc się, że mogą skorzystać z naszego rabatu przy opłaceniu książeczek zdrowia. To też jest norma, rozumieją poziom codziennych kosztów związanych z prowadzeniem działalności i w ten symboliczny sposób partycypując w kosztach, chcą mi pomóc.
Z pięciu toczących się aktywności, tylko w przypadku jednej nie uzyskałam żadnych zdjęć. Ani na pocztę fundacyjną ani na SMS.
Opiekunka mamiła mnie opowieścią o dwóch miotach, jeden miał być 3 miesięczny, drugi cztero.
Coś mnie męczyło w tej rozmowie, brak precyzji w odpowiadaniu na proste pytania, kluczenie, wahanie, zmiana tematu, wtrącenie dygresji na temat obowiązków i powinności fundacji. Ta jedna opiekunka nie była w żaden sposób konstruktywna. Dość mam kotów nie adopcyjnych w Kociej Mamie.
Przejmując nadzór nad interwencjami, obiecałam sama sobie, że nie dam się więcej „ wrobić” w dzikie, półdorosłe koty. Muszą opiekunowie wreszcie przyjąć na klatę swoje zaniedbania. Skoro karmili przez kilka miesięcy koty i są wycofane, żadna organizacja nie udźwignie tematu oswajania, pracując tyko w trybie wolontariatu.
Chcąc pomóc kotom, mimo mocno podejrzanych okoliczności, wyznaczyłam klinikę na ocenę stanu zdrowia kotów. Na określony termin miały pojechać dwa mioty młodziaków, miłych i łagodnych.
Koty przyjechały oczywiście, tylko że podczas drogi z ulicy Ogrodowej na Bratysławską dość mocno się postarzały. Dotarły trzy w wieku około 7 miesięcy. Dzikie, przerażone, wycofane. Kiedy były kastrowane, zostały odpchlone i odrobaczone, ta czynność była z opiekunką uzgodniona. Nikt mnie nie poinformował, że dwa pozostałe nie dotarły. Kontakt się urwał, karmicielka milczała.
Prawda wyszła ja jaw, kiedy zadzwoniła do mnie klinika z zapytaniem, dlaczego koty siedzą i nikt ich nie odebrał?
Kierując wielu opiekunów kotów na różne zabiegi, w pierwszym momencie nie skojarzyłam, których kotów zapytanie dotyczy.
Kasia, ale ta pani miała pokazać młodsze koty, jesteś pewna, ze to są te od pani Joli z Ogrodowej? Kaśka dosłownie się wściekła: Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie kastrowałby kocich dzieci! I natychmiast przysłała mi zdjęcia siedzących w szpitaliku.
Koty zostały odebrane, kobieta nie była zachwycona, mówiąc delikatnie, jednak ustalenia były sztywne: ja kotom domy znajdę, jak zostaną oswojone.
To, że pod artykułem pojawiły się hejterskie posty, jest wynikiem braku uczciwej wiadomości, jaka była umowa. Nie ma już nikt wymówki, że jakiś tam wolontariusz popełnił błąd czy się zagapił. Ta interwencja z imieniem i nazwiskiem oraz numerem telefonu, wpisana jest w mój prywatny notes 22 września. Od tego dnia kobieta była świadoma, jakie są postawione warunki odnośnie wzajemnej aktywności. Dnia 23 września natomiast ma wyraźną deklarację z mojej strony, że kotom domy znajdę, jak będą gotowe do adopcji. Jest historia połączeń i wiadomości SMS.
Cały dyżur czekałam na kontakt obu osób, które zadały mi pytanie. Nikt nie był na tyle odważny, by podjąć rozmowę.
Sytuacja naganna. Nie działa na mnie hejt.
Ogłoszenie adopcyjne kotom powiesimy na stronie, ale prawdziwe, może ktoś się porwie z motyką na słońce i wykona z nimi pracę socjalizacyjną, na którą my nie mamy ani czasu, ani możliwości.
Na szczęście dla kotów, mam zdjęcia zrobione w Vetmedzie, znam telefon opiekunki.
Przy okazji tej niby-aferki, dziękuję wszystkim sympatykom fundacji za ciszę, za wstrzymanie się od komentarzy, za powstrzymanie emocji. Pisanie w takich okolicznościach jest tylko przysłowiową wodą na młyn i tylko podbija negatywne emocje, w niczym nie zmieniając sytuacji kotów.
Kiedy „ lewe” konto nie umiało z godnością pod własnym nazwiskiem składać zarzutów, nie ma sensu podejmować żadnej dyskusji, pokazanie języka zawsze będzie odpowiedzią na rzeczowy, racjonalny argument.
Przykro mi, że pani Jola świadomie wprowadziła w błąd osoby jej życzliwe z najbliższego grona, ponieważ od pierwszej rozmowy wiedziała, że nie przyjmę kotów.
Gdyby było inaczej, już na etapie przyjęcia do kliniki byłoby wskazanie, gdzie koty po badaniu mają trafić i kto ma się zająć ich transportem. Nie mając pojęcia o wypracowanych metodach, podjęto nieudaną próbę wyprowadzenia fundacji na manowce. Powtarzam raz jeszcze, mamy bardzo sprawną komunikację wewnętrzną, a dzieje się tak dlatego, że ludzie nie potrafią uszanować naszej pracy.
O ile inaczej zadziałoby się dla kotów, gdyby zamiast hejtu, poszła prośba o pomoc, o jakieś okazjonalne domy tymczasowe, które zgodziłyby się przyjąć rozdzielone towarzystwo. Razem nadal będą w stosunku do człowieka ostrożne.
Dopóki niby-miłośnicy kotów będą oczekiwali od fundacji zachowania pod ich dyktando, nadal będą miały miejsce takie właśnie sytuacje.