Fundacja nie jest firmą komercyjną. Oczywiście, pozyskujemy określony budżet na zaspokojenie potrzeb kotów, ale możemy to robić tylko w ramach statusu organizacji pożytku publicznego (OPP). Nie ma typowych klasycznych etatów, a wszelkie formy zarobkowe wpisują się w działanie stricte charytatywne. Bazarki miejskie, kiermasze oraz nasz wieloletni Pchli Trag, przynoszą określone profity, ale zyski są zawsze jawne, oficjalnie publikowane. O ile sprzedajemy fanty wydłubane z naszych domów lub przekazane przez sympatyków, a także kocie gadżety wyprodukowane przez rękodzielniczki, o tyle nigdy nie określam ceny za przekazywane dla chorych zwierząt leki. Publiczną tajemnicą jest, że w mojej kociej aptece są specyfiki, których próżno szukać w specjalistycznych hurtowaniach czy renomowanych klinikach. Od zawsze starałam się pozyskać przeróżne preparaty oraz leki, które niosą ratunek najciężej pokrzywdzonym. O ile wiele kwestii rozwiązuje trafna diagnoza, o tyle nie można przekuć jej na sukces w przypadku, kiedy jest niedostępny właściwy lek. W takich sytuacjach weterynarze nie rozkładają bezradnie rąk, pytają wprost: „Szefowa, ma Pani u siebie to?”. I podają lek, o którym w danym momencie marzą.
Generalnie raczej nie zwodzę ich oczekiwań. Powiem więcej, nigdy nie podaję wysokości wsparcia za pomoc. Wychodząc z założenia, że lek nie jest towarem handlowym, dziwną byłoby praktyką, gdyby szefowa fundacji nimi kupczyła jak jabłkami na targu. Przeważnie właściciele, z reguły umierających kotów, proszą o pomoc. Jeśli są gotowi przekazać wsparcie na konto w kwocie dla siebie dogodnej, jest to miły gest, bo tym samym dokładają cegiełkę do kolejnych ratowanych.
Od pewnego czasu co rusz otrzymywałam zapytanie, czy posiadam na stanie kocią krew. Przykro mi było odsyłać proszących z kwitkiem, ale w tym konkretnym przypadku zgromadzenie tego specyfiku nie jest kwestią ani łatwą, ani typową. Krew, dar życia, po pobraniu do worka ma ważność kilka tygodni, mrożona ponad miesiąc. Bez sensu jest zabezpieczanie jej na wszelki wypadek. Jednak pewnego dnia odebrałam rozpaczliwą prośbę o ratunek dla młodziutkiej, niespełna rocznej kotki. Krew, którą posiadałam niestety w tym przypadku nie była odpowiednia, jedyną szansą był koci dawca. Problem był o tyle większy, iż kot przebywał w klinice w Łodzi, a opiekunka mieszka kilkadziesiąt kilometrów stąd. Dawcą został nasz fundacyjny Franio. Na transfuzję zawiozły go opiekunki tymczasowe prowadzące fundacyjny dom. Nad całością akcji logistycznie nadzorowała Kocia Mama, trzymając mocno kciuki o zgodność grupy krwi dawcy i biorcy. Przed akcją usłyszałam wiele deklaracji o wsparciu na konto, o promocji organizacji, o pomocy dla oczekujących na adopcję. Po transfuzji natomiast nie było żadnego kontaktu ze strony właścicielki. Na moje zapytanie o zdrowie kotki, usłyszałam zniecierpliwione oschłe zdanie: „Nie mogę rozmawiać, jestem w pracy…”.
Poczułam się, jakby ktoś wymierzył mi policzek. Wcześniej dokładnie o tej samej porze, też ta osoba była przecież w pracy i jakoś mogła prowadzić długie rozmowy, kiedy ustalałyśmy scenariusz działania.
W odpowiedzi na ckliwy elaborat sprzed transfuzji, napisałam klika rozgoryczonych zdań:
-Nie oczekiwałam hymnów pochwalnych, czapkowania czy słów wdzięczności. Pani ton sprawił, że odechciewa się działania, pomocy innym opiekunom kotów właścicielskich. Mam nadzieję, że więcej nie będziemy miały okazji do kontaktu, życzę kotce zdrowia, a pani dziękuję za zimny prysznic.
Nie będę więcej komentować, rozpisywać się nad każdym aspektem tej przykrej okoliczności, rozdłubywać sprawy na atomy.
Krew otrzymana od Frania dała czas weterynarzom na ustalenie właściwej ścieżki ratowania, to jest w tym wszystkim najważniejsze. Pani nie umiała docenić, iż od zabiegającej o wsparcie Fundacji otrzymała prezent mieszczący się w kwocie od 500 do 2000 zł.