Myślę, że nadeszła pora, by skupić odrobinę uwagi na najważniejszych aspektach, dotyczących płaszczyzny szeroko pojętej pomocy kotom. To, że doszły do podstawowych zadań inne, nie mające w zasadzie wiele wspólnego z kotami, to oczywiście wynik niezwykłej empatii pracujących w fundacji wolontariuszy. Dawno już zmienił się ogólny zakres celów, z tego powodu wprowadziłyśmy dość ważne zmiany w zapisie statutowym. Aktywność codzienna wynika z pomysłów, jakimi dzielą się ze mną wolontariusze, co przekłada się na konieczność nadzoru poprzez uważne pilotowanie wyników. Nigdy nie ciągnę na siłę projektów, które przynoszą mierny zysk. Nie dając przyzwolenia na żadne straty, mając wręcz na nie uczulenie, zawsze staram się, by wolontariat pochłaniał dokładnie tyle czasu, ile faktycznie realizacja zadania wymaga.
Wszystkie aktywności dedykowane kotom sprowadzają się do dbania bezwzględnie o ich dobrostan.
Koty dzielimy na dwie podstawowe grupy i nigdy nie było od tej zasady odstępstwa: na te, które rokują socjalizację, mimo określonego wieku, oraz te, które marzą, by odgryźć nam ręce.
O ile pierwszy temat jest szalenie łatwy i przygotowanie do adopcji wiąże się z określonymi do wieku czynnościami weterynaryjnymi, o tyle drugi, dotyczący dzikich, ma tyle form pomocy, ile sytuacji oraz okoliczności, w jakich bytują te koty.
Zaopiekowanie się tymi, które nie chcą być z nami, zawsze stanowi niestety problem. Zaczyna on się niestety od opinii, jaką posiada organizacja, organ działający na rzecz zwierząt czy też osoba prywatna. Pierwszy kontakt z opiekunem stada jest zawsze kluczowy i to od tego, jak poprowadzimy rozmowę, zależy fiasko lub powodzenie interwencji.
Przez 25 lat aktywności wchodziłam w takie przestrzenie, do których nie zajrzałaby bez mundurowej asysty żadna ze znanych mi działaczek czy aktywistek. Wszyscy wiedzą, ponieważ jest to publiczną tajemnicą, że dla Kociej Mamy, jeśli chodzi o pomoc kotom, nie ma sytuacji bez wyjścia czy patowej. Każda, nawet najtrudniejsza interwencja, zostaje zakończona nie tylko pozytywnie, ale i z sukcesem dla zwierząt. Są społeczności, są osoby i nie zawsze wynika to z braku świadomości czy wykształcenia, które mimo dobrego serca, mimo dobrych intencji, nie potrafią sobie poradzić z problemem, ponieważ reszta niby tych „normalnych” nie umie przebić się przez mur nieufności, ostrożności, obawy o dobro kota, a najbardziej drżą przed odebraniem tych, które przez lata karmili.
Wszystko niestety zaczyna się od zaufania.
Powiem tak, nie rozumiem, dlaczego jedni uważają siebie i swoje pomysły za lepsze od tych, które realizują inni. Skoro wszyscy działamy w tej samej przestrzeni, złączeni tym samym celem, realizujemy tę samą misję, głupotą jest zaczynanie znajomości od swarów, kłótni czy straszenia sankcjami. Wiem z doświadczenia, że taka postawa nigdy nie da pozytywnych efektów, a osoba ewidentnie atakowana wycofa się, schowa, uniknie komunikacji, z obawy o los podopiecznych.
Nie raz poprawiałam interwencje po innych. Nie raz opiekunowie pokazywali mi dokumenty świadczące o kontroli czy wizycie, mającej za cel sprawdzić dobrostan objętych opieką. Ostemplowane, na firmowym papierze, opisywały stan kompletnie inny niż ja zastałam. Zachodziłam w głowę, jak mogły nie zauważyć zbyt dużej ilości kotów na małym terenie, niekastrowanych, ze świerzbem wylewającym się z uszu, korzystających, o ile już była kuweta, z zapełnionej ciętymi starymi gazetami. W głowie się nie mieści podpis pod stwierdzeniem: Nie zaobserwowano żadnych drastycznych uchybień!
Dokumenty oczywiście znajdują się w archiwum fundacji.
Wspominałam już, że odkąd zacieśniła się systematyczna współpraca z Oddziałem Straży Miejskiej, tym działającym na rzecz kotów, nasza rola nie sprowadza się wyłącznie do przejmowania niesamodzielnych kotów, ale czasem następuje również sytuacja, kiedy zwierzakowi niezbędna jest pomoc, ale działanie wykracza poza kompetencje służb mundurowych. Dla mnie, szefowej fundacji, nie jest żadną różnicą, czy zgłoszenie o konieczności podjęcia interwencji otrzymam od karmiciela, wolontariuszki czy osoby pracującej w Animal Patrolu.
Wszystkie sprawy dotyczące kotów miejskich rozważam zawsze w takim samym trybie, a mianowicie z intencją, by kot otrzymał pomoc przy minimalnej dozie stresu.
Stan mojego zdrowia i kolejne wiążące się z nim atrakcje, w żaden zdecydowany sposób nie zaburzyły spokojnego, rytmicznego funkcjonowania fundacji. Oczywiście wyłączona byłam z udziału w spotkaniach edukacyjnych oraz interwencji, które wymagały odławiania kotów.
Z biegiem czasu wszystko na szczęście wróciło do ustawień początkowych i oprócz zarządzania, nadzorowania z pozycji domu, zaczęłam włączać się w moje ulubione aktywności czyli spotkania z dziećmi oraz łapanie kotów.
Łapanie kotów wolnożyjących to fantastyczne przeżycie. Nigdy nie ma dwóch takich samych okoliczności, sytuacji czy zdarzeń. W tym jednym przypadku nie można napisać instrukcji obsługi krok po kroku, ponieważ koty są nieobliczalne, szczególnie te przyzwyczajone tylko do jednego opiekuna. Jeśli odławia się je w naturalnym środowisku, czyli na podwórku lub w ogrodzie, misję najlepiej przeprowadzi sam opiekun. Jednak w przypadku, kiedy stan zdrowia ma znaczny wpływ na ogólną sprawność fizyczną, marna jest szansa na jej skuteczne powodzenie. Wtedy do roli wkracza fundacja.
Kolejny aspekt zagadnienia w zakresie łapania, to koty bytujące w zamkniętym pomieszczeniu. W tym przypadku powodzenie jest zawsze, a ilość poświęconego na realizację wyzwania zależy tylko od współpracy stałego opiekuna, stosowania się do zaleceń oraz sprawności łapiących, którzy oprócz stosownego sprzętu, muszą doskonale znać psychikę kota oraz aktywnie nawiązywać do postępowania drugiej osoby, tworzącej zadaniowy duet.
Niezależnie od tego, czy łapiemy koty przy pomocy klatki łapki czy siatki, zawsze ogromną rolę odgrywa pomocnik. Nie może być to osoba mająca lęk przed kotem, nawet tym totalnie dzikim. Zwierzę zawsze wyczuje i wykorzysta moment zawahania, niepewności, strachu. Ono nie wie, w jakim celu i z jakim zamierzeniem w jego przestrzeni pojawiły się nieznane osoby. Zawsze podejmie walkę. Tylko osoby szalenie zdecydowane mogę zyskać przewagę.
Duet zawsze działa na korzyść kota, żeby szybko odłowić i przełożyć bezpiecznie do kontenera. Reszta, czyli ocena stanu zdrowia, standardowe czynności oraz kastracja, leżą w gestii weterynarzy. Mam świadomość, że raczej im się nie uśmiecha praca z takimi pacjentami, dlatego tylko nieliczne kliniki zdecydowały podjąć współpracę z Kocią Mamą. Nie idąc ani przez moment na łatwiznę, właśnie tym dzikim od lat niesiemy największą pomoc, dostają od nas w prezencie kastracje i sterylizacje, dalsze życie modelują według własnego pomysłu.
Tym razem zostałam poproszona o asystę przy dość kuriozalnej sprawie. Około 8 lat temu kilka kotów zostało zamkniętych w opuszczonym lokalu na obrzeżach miasta. Powód zniewolenia, dla mnie prozaiczny, brak kastracji osobników. Opiekun, z obawy przed rozmnażaniem, pozamykał zwierzaki w oddzielnych pokojach. Jak wygląda ich stan po tak długim czasie, jak bardzo nastąpiła dewastacja, nie będę opowiadać, pozostawiam to wyobraźni.
To, że akcja zakończyła się sukcesem, nie muszę potwierdzać. Zadziwiająca jest inna rzecz, kiedy i w którym momencie osoby kontaktujące się z opiekunem popełniały błąd, że wycofywał się z podjęcia współpracy. Ani ja ani Natalia nie należymy do osób słabych. Zdecydowane, kociary, zawsze na posterunku. To, jak działamy, podejmujemy interwencje i jakie zawsze nakreślamy zasady oraz granice, nieodwołalnie zmierza do poprawy bytowania zwierząt.
Zastanawiam się, co sprawiło, że nam zaufał, nie obawiał się powierzenia kotów.
8 lat trzeba było, żeby uwięzione koty odzyskały wolność.
Opowiedziałam prawdziwe zdarzenie, niestety. Tym razem udało się kotom pomóc, odłowione trafiły do kliniki, po pobycie w szpitalu wrócą do domu, ale jakość ich życia ulegnie dość istotnej zmianie, będą wolne z możliwością zwiedzania podwórka. Dostaną budki, a do poprzedniej miejscówki zaglądać będą, ale z własnej nieprzymuszonej woli.