Nikt nie zamieniłby się ze mną na stanowisko, pozycję czy, mówiąc wprost, przyjęcie funkcji bycia szefową. Nie mam na myśli wyłącznie związanej z tym odpowiedzialności, choć i ta potrafi słabe psychicznie osoby stłamsić, przytłoczyć, a nawet doprowadzić do rozpaczy. Kiedy zaczyna działać grupka zaangażowanych kociar, wszystko się dzieje i toczy na maleńką skalę. Podejmuje się drobne interwencje, jakieś nieliczne przyjęcia, od czasu do czasu adopcje.
Praca toczy się wolniutko, cichutko, bez szumu i rozgłosu, chyba, że jak w naszym przypadku, ta mała początkowo gromada od zawsze wpadała na pomysły, które kończyły się szumem w kociej branży. I w tym momencie na barki dowodzącej spadają zarówno pochwały, jak i szykany. Nie raz miałam okazję nawet przed wolontariuszkami bronić swojej kontrowersyjnej dla innych decyzji, ponieważ efekt, jaki wywołała, był dla innych szokiem, kubłem zimnej wody, która miała za cel nie tylko obudzić sumienie, ale i wywołać określone refleksje. Tak już jest, że zawsze muszę mieć na uwadze dobro Kociej Mamy, nie mogę żadnej decyzji podejmować, kierując się przyjaźnią czy sympatią. Jest to trudna rola, ponieważ z reguły każdy chce być lubiany, a większości wydaje się, że taki stan osiągnie, kiedy nie stawia żadnych wymagań lub nie zwraca uwagi.
Zarządzanie to nie tylko wytyczanie kierunku i modelowanie pracy. To także szczegółowa analiza powierzonych wolontariuszom zadań. Kiedy w którymś momencie występują kolizje i trudności, wtedy szwankujące tryby sama musze naprostować. Taka niefajna rola, że nie tylko się dowodzi, czasem trzeba i posprzątać!
Przejęcie komunikacji z opiekunami pozwoliło na wprowadzenie nowych reguł, zmianę jakości interwencji, ale jednocześnie szalenie skróciło proces podejmowania decyzji. Największą korzyść z tej zmiany wynieśli opiekunowie, no i koty.
Zwyczajowo nie odbieram telefonów do godziny 17. Pilnuję tej reguły bardzo skrupulatnie. Oddzwaniam, odpowiadam na SMS-y. Kto się ze mną kontaktuje, rozumie i szanuje zasadę.
To było jakoś na początku ubiegłego tygodnia. Kreśliłam zasady, jak to w porze urlopowej, kiedy nie tylko wolontariusze wybywają na wakacje, ale i weterynarze. Fakt urlopu szefa nie może wpływać na jakość pracy ani kliniki ani, tym bardziej, fundacji. Wszystko ma działać i trybić normalnie.
Jak zwykle, kiedy jest zadaniowo gęsto, rodzą się kolejne trudne tematy. Tym razem otrzymałam wiadomość o kocie postrzelonym. Szybki wywiad pozwolił nakreślić sytuację. Ktoś tam na Złotnie, to taka willowa, zielona dzielnica Łodzi, brzydko się bawi, strzelając ze śrutu do kotów. Ten akurat miał szczęście, stołuje się bowiem u lekarki, czyli nie dość, że kociary, to i osoby poniekąd z branży, która umie zauważyć anomalia w zachowaniu i jeszcze wyciągnąć wnioski oraz podjąć działanie. Wizyta u weterynarza obok zakończyła się tylko podaniem antybiotyku. Kolejnym krokiem było szukanie pomocy wśród lokalnych fundacji. Kiedy usłyszałam tradycyjnie, że „no tak, wszyscy odmawiają, bo brak kasy”, zagotowałam się.
W tym przypadku nie pieniądze są problemem, a dobre chęci. Nadal prowadzony jest przecież program pomocowy dla kotów. Wystarczyła tylko rzetelna informacja, gdzie i kiedy skierować kota na podwójny zabieg kastracji i wyłuskania śrutu. Dlaczego kobieta odbijała się od fundacji do fundacji? Ta sytuacja pozostanie dla mnie na zawsze zagadką.
Jedna rozmowa z lekarzem z Amicusa i kot natychmiast jechał na zabieg. Akcja przebiegła pomyślnie, śrut na szczęście nie uszkodził kręgosłupa. Musieliśmy się spieszyć, bo chirurg też już siedział prawie na walizkach. Tak już się dzieje, ze kiedy szykujemy się, by odpocząć, cały świat nieomal wali nam się na głowę, a koty dodatkowo dostarczają atrakcji poprzez nieoczekiwane operacje. Powiodła się interwencja, nawet zakończyła pobocznym sukcesem. Pani, zmotywowana zachowaniem fundacji, nie ograniczyła się do aktywności przy ratowaniu postrzelonego, ale przybyła po klatkę łapkę i będzie zabezpieczać resztę stawiających się na jedzenie. Po raz enty nasuwa się pytanie, w jakim celu i z jakiego powodu zakładane są zwierzęce organizacje? Czy jest to jakaś nowa modna forma wartościowania ego? Czy fakt używania tytułu „prezes” wiąże się z prestiżem społecznym? Po ostatniej akcji ze Śrutkiem kompletnie ogłupiałam. Mam tysiące pytań, na które nie potrafię znaleźć sensownej odpowiedzi. W tym przypadku przecież nawet kwestia pomocy nie wiązała się z żadnym budżetem, nie trzeba było nikogo z sympatyków prosić o pomoc. Odrobina dobrej woli, w połączeniu z troską o stan zdrowia kota, sprowadzała się wyłącznie do skierowania do odpowiedniej kliniki.
Wnioski z tego incydentu każdy wyciągnie według własnego uznania, ale myślę, że konsekwencje takiego beznadziejnego zachowania, będą miały dość przykre przełożenie szczególnie marketingowe, ponieważ mocno podważają zasadność istnienia i trwania takich organizacji w branży, bo o aktywnym działaniu nie ma oczywiście mowy.