To był piątek, środek dnia, kompletnie nie byłam przygotowana na sytuację, która spadła na mnie totalnie nieoczekiwanie i jeszcze jak na złość nie miałam dość czasu, by przeanalizować informację i podjąć taką decyzję, która nie okazałaby się katastrofalna w skutkach.
Kocia Mama zbudowała sobie dobrą opinię, wyrobiła markę, takiej instytucji, która ratuje wszystkie niesamodzielne koty, szczególne te chore zawieszone między przestrzeniami Życia a Śmierci.
Zasada zawsze przed każdą interwencją jest od lat taka sama i niezmienna: badamy sytuację robiąc wywiad i jeśli są chore kociaki wtedy przygotowuję lecznicę, a tego samego dnia, kiedy planowana jest akcja, do działania ruszają dziewczyny wyposażone klatkę łapkę i kontenery.
Kiedy otrzymałam nie zapytanie o zgodę na akcję, a informację o przeprowadzonej pod wypływem impulsu akcji, postawiona zostałam przed faktem złapania pięciu małych niesamodzielnych, dziękowałam Bogu, że tylko jedna jest tak wyrywna wolontariuszka, bo chyba bym tego dnia zeszła na zawał, gdybym miała więcej takich aktywnych!
Ten reportaż nie jest naganą, bo mimo mojej złości, wywołanej niepotrzebnym zamieszaniem, spadłyśmy jak zwykle tradycyjnie na dwie łapki, ale przypomnieniem, że między tradycyjną pracą a wolontariatem nie ma w sumie większej różnicy, obie oparte są na poprawnej logistyce i dobremu planowaniu, wyjątek stanowi forma wynagrodzenia, w pracy awans i dobra wypłata a w Fundacji wyłącznie radość i satysfakcja.
Sięgnę po mały przykład, wyobraźmy sobie, że do fabryki, która ma 10 stanowisk pracy na jednej zmianie, nagle bez konsultacji stawia się 15 osób, bo tak im akurat tego dnia pasuje. Bałagan, chaos, niepotrzebne nerwy. Zamieszanie, wręcz bezkrólewie.
Dokładnie tak samo jest w Fundacji. Pracujemy w oparciu o kliniki i domy tymczasowe i niestety, by przyjmować kolejne maluchy czy dorosłe, ja muszę mieć płynność w adopcjach, bo z ostrożności nie mieszam miotów. Kiedy nagle staję przed faktem konieczności umieszczenia na kwarantannie miotu, to sprawa się komplikuje, ponieważ nieprzebadanego, w dodatku ewidentnie chorego nie przyjmę na dom tymczasowy, a nie mogę oczekiwać, iż wspierające mnie klinki będą odpowiednią ilość miejsc szpitalnych dla Kociej Mamy blokowały. Kwestie dla mnie proste i oczywiste, jak widać, dla innych nadal są trudne do przyswojenia. Przy tym rodzaju pracy niestety zawsze interwencja musi być przeprowadzona według dobrego planu, ale w porozumieniu z lecznicą.
Mam świadomość, że nowe wolontariuszki popełniają drobne błędy kierowane niewiedzą i wielkim sercem. Wrażliwość, empatia, chęć działania to piękne cechy i cieszę się, że takie osoby dołączają do mojej kociej rodziny.
W zależności od zmęczenia, od zabiegania i ilości zaległych zadań, z większą lub mniejszą dozą cierpliwości, staram się tłumaczyć jak działać, by uniknąć niepotrzebnych kolizji.
Pozytywną cechą i szaloną mądrością moich wolontariuszek jest ich zachowanie w takich przypadkach: słuchają instrukcji jak powinny właściwie postąpić by uratować kociaki, a nie narobić zamieszania.
Co do kociaków, to akcja z cyklu faktycznie ratująca życie.
Mieszkały gdzieś w okolicy kościoła przy ulicy Kazimierza, tam niestety bardzo trudni są karmiciele, z jakąś niezrozumiałą awersją do sterylizacji i kastracji. Chore matki od lat rodzą chore dzieci, a oni nic tylko stawiają miski z karmą i przepędzają osoby zjawiające się z klatką łapką. Sami nie wykazują w tym kierunku należytej aktywności, a innym też utrudniają.
Z piątki maluszków przeżyły trzy. Walka o nie była dramatyczna, koci katar, zaropiałe nosy, zaklejone świerzbem uszy i trudna do opanowania biegunka. Nie dość, że codzienne wizyty generowały koszty, to sięgnęłam po żelazny zapas Feliserinu schowanego na wyjątkowe sytuacje. Antybiotyki, kroplówki, probiotyki, recovery.
To lato było niezwykle trudne, jaka będzie jesień jeszcze nie wiemy, ale liczę na to, że nie można nieustannie spotykać tylko na swej drodze przeszkody i teraz zamiast do klinik, by ratować im życie zaczniemy kociaki oddawać do adopcji, to o wiele milsze działanie.