Od lat tłukę do głów dla normalnych ludzi prawdy oczywiste: wyłącznie sterylizacja i kastracja jest jedyną, najlepszą, najskuteczniejszą i najmniej inwazyjną metodą ograniczania populacji kotów. Nie ma innej drogi, lepszych zamiennych środków, każdy, ale to dosłownie każdy bez wyjątku specyfik farmakologiczny finalnie prowadzi do ropomacicza, guzów listwy mlecznej lub owrzodzenia organów wewnętrznych.
Rozwiązania nieodwracalne są w tym przypadku najrozsądniejsze i najskuteczniejsze.
Dzięki współczesnej medycynie, ale i pracy na doskonałym sprzęcie, weterynarze uważają sterylizację i kastrację za zabiegi rutynowe, zaliczane do grupy korekt kosmetycznych.
W wyniku głupiego uporu i trwania w dziwnym przekonaniu, iż zabiegi wykluczające rozmnażanie okaleczają, zwierzę cierpi, a że nie umie mówić, nie przemówi durnym karmicielom do rozumu.
Marzą mi się mądrzy, świadomi opiekunowie. Tacy, którzy stawiając codziennie miskę, patrzą właściwie ze zrozumieniem tego co widzą czyli monitorują stado zjawiające się na karmienie.
Chwała im za systematyczne, bez względu na stan pogody, warty. Wiem, jakie dylematy zaprzątają im serca i umysły, kiedy przyjdzie pora wyjazdu czy rutynowych badań w placówce zamkniętej. Ryzykują zdrowiem i życiem odwlekając decyzję, w popłochu rozpaczliwie szukając zastępcy w codziennym obrządku.
Ale z drugiej strony zachowują się jakby ktoś im ukradł rozum i zdolność racjonalnego myślenia.
Bronią kotek przed zabiegami, urządzają dzikie histeryczne awantury personifikując zwierzaki, przypisując im zachowanie, empatię i uczucia typowe wyłącznie dla ludzi. Otóż zapewniam wszystkie mdlejące na słowo „sterylizacja” istoty, że każda, ale to każda bez wyjątku kotka będzie im dozgonnie wdzięczna za takową pomoc.
Eliminujemy zbędne ciąże, dajemy im niezależność działania, miejsca, pomysłów na życie, mogą udać się gdzie tylko kocia dusza zapragnie, bez ciągnięcia za sobą balastu jakim jest stadko malutkich mordek czekających na swoją porcję. Które, dodam gwoli wyjaśnienia, przeważnie dość poważnie chorują.
Pamiętajmy jedną rzecz niezwykle istotną.
Natura ma swoje prawa, kotom nie wytłumaczy z jakich powodów naganny jest związek kazirodczy, dotyczy to relacji siostra – brat, matka – syn, ojciec – córka, dalej babka- wnuczek czy dziadek – wnuczka. Mam świadomość, że niektórzy wzniosą oczy ku górze w geście rozpaczy, zastanawiając się, czy aby faktycznie my na takie betony umysłowe trafiamy podczas zwykłej łapanki. Zapewniam z ręką na sercu niestety takowe i podobne sytuacje zdarzają się jak na XXI wiek zbyt często.
Nie wiem czy opiekunki serio wygłaszają te poglądy czy faktycznie są tak głupie. Nie wiem w jakiej kategorii, żartu czy przekazu odnośnie wiedzy medycznej, mam przyjąć zapewnienie, że kotka w czasie rui umie powstrzymać chuć. Zapytam zatem, jak odczytać te piekielnie wrzaski nocami, kiedy to dają sygnał okolicznym kocurom? Dlaczego koty migrują kilkanaście kilometrów dziennie w poszukiwaniu partnerki i toczą walki na śmierć i życie okaleczając się wzajemnie? Czy my, wolontariuszki Kociej Mamy, trafiamy na inny rodzaj kotów bezdomnych? Czy tylko nam się trafiają rozwiązłe, wierne naturze kocie przypadki?
Jesteśmy grzeczne, poprawne politycznie: piszemy do karmicieli odpowiednio wcześniej stosowną informację, zapraszamy do konstruktywnej współpracy, wszelkie działania odnośnie zabezpieczenia każdego kota są podawane rzetelnie, więc każdy opiekun patrząc obiektywnie powinien dziękować Opatrzności, że zesłał do pomocy tak miłe i fajne dziewczyny. Tymczasem traktują nas jak wrogów, intruzów, złodziei. Oskarżają o czyny haniebne, że sprzedajemy koty, że otrzymujemy adekwatne do wyników wynagrodzenie… Mówiąc wprost: insynuują, iż funkcjonuje koci cennik dla aktywnych łapaczy zabiegowych.
Wchodzimy w obcy sobie teren, staramy się ogarnąć i uporządkować sytuację, która niestety wymknęła się dawno gorliwym karmicielkom spod kontroli: karmią coraz to liczniejsze stado, zdolności adopcyjnej nie posiadają żadnej, nie są relacyjne w komunikacji z Fundacją, podejrzewam, że z podobną wrogością traktują każdą skorą do pomocy organizację, a zamiast konkretnych argumentów wygłaszają obraźliwe tyrady. Przepraszam, że to mówię, ale nie wiek człowieka stanowi o jego mądrości, każdej ludzkiej, rodzinnej, towarzyskiej nawet tej koniecznej do poprawnego funkcjonowania w społeczeństwie.
Moja Babcia o takich mówiła: im chyba Pan Bóg rozum zabrał, nie dość, że głupi to jeszcze podłości swej nie widzą.
Zakładając Fundację, miałam nadzieję, że będzie takich mnie podobnych więcej: kochających koty ale rozumiejących jakiego działania faktycznie tym kotom trzeba, jakiej naszej aktywności, jak daleko możemy ingerować w ich codzienne życie, na ile je zaburzać, w jakim stopniu modelować.
Udało mi się zbudować taki zespół, w sumie sam się uformował.
Idiotki, jakieś odrealnione fantastki nie zagrzały wśród nas miejsca. Może właśnie zachowaniom zdroworozsądkowym, racjonalnym decyzjom i mądrym, dojrzałym rozwiązaniom Fundacja tak się rozrasta. Jesteśmy skuteczne, ale działamy z sercem, do celu nie idziemy po trupach, wierne kociemu kodeksowi, którego najważniejszy zapis mówi: pomagać a nie szkodzić.
Reasumując.
Bilans działań.
Miejsce akcji -stara zajezdnia
Czas trwania – miesiąc, może 8 tygodni, kilka podejść, każda interwencja przeważnie trwała od 3 do 5 godzin, w zależności od typu łapania: odławianie dorosłych – transport do lecznic – łapanie małych – szukanie porzuconych – wizyta diagnostyczna.
Osiągnięcia: zabezpieczenie 16 dorosłych osobników, 14 maluszków w kondycji ogólnej fatalnej- zarobaczenie, kokcydia, koci katar i świerzb.
Gratisy: faktury do opłacenia za leczenie maluchów oczywiście po stronie Fundacji, to samo dotyczy żywienia, żwirku czy pracy domu tymczasowego. Żadnej, nawet minimalnej ochoty do współpracy, aktywności, chęci wsparcia czy pomocy ze strony pyskatych, rozchwianych emocjonalnie, nawiedzonych, pozbawionych rozumu opiekunek.
Zszarpane nerwy, gniew, niemoc wobec totalnej bezmyślności.
Na co w tej sytuacji liczę? Już chyba tylko na cud!
Skoro tak wybitne negocjatorki jak Maryla czy Ania, spokojne, kompetentne poległy wobec głupoty wygłaszanych niby argumentów.
Przyjęłam bez zmrużenia oka koszty ich aktywności, opłaciłam rachunki, więcej, trwałam przy nich szukając dobrego rozwiązania, poszłam krok dalej, to u mnie były wszystkie złapane podczas kolejnych wizyt kociaki. Leczyłam chore oczy, zakatarzone oczy, zapakowane robalami brzuchy. Wstawałam do chorujących, robiłam kroplówki, karmiłam, płakałam z bezsilności.
Po raz kolejny jestem wściekła na durne opiekunki, wreszcie ktoś to musi powiedzieć wyraźnie: karty lecznicowe są bezspornym dowodem bezduszności, złej opieki i głupoty.
Te chore kociaki są świadectwem bezmyślności, zaniechania i niestety działania ze szkodą na rzecz wolno bytujących. To im dedykuję śmierć Filipka, którego zjadły robaki. Wolę nie myśleć, ile małych, bezbronnych kociaków odeszło w cierpieniach w tamtejszych opuszczonych komórkach.
Ich matki oprócz pełnych misek, powinny dostać w prezencie wizytę w lecznicy. Właśnie z troski o takie koty Urząd corocznie ogłasza bezpłatną Akcję, karmiciel nie ponosi żadnych kosztów, a kot z takiego turnusu wraca wyleczony, odrobaczony, zabezpieczony. Czy ktoś przy zdrowych zmysłach świadomie może odrzucić taki prezent?