studium ludzkich charakterów

Od lat dzielę się z sympatykami codziennością Kociej Mamy. Piszę o miłych i przykrych kwestiach, o rezultatach, sukcesach, ale i problemach. W życiu panuje równowaga. Każda sytuacja inicjuje i modeluje nasze zachowanie wobec drugiego człowieka, relacje wzajemne i formę komunikacji.
Wypożyczając sprzęt, poznaję przeróżne osoby. Staram się nie oceniać, nie szufladkować, nie przypinać etykietki, ale czasem krew mi się burzy do tego stopnia, że i ja daję upust swoim emocjom.
Jest to i tak w moim przypadku zachowanie incydentalne, biorąc pod uwagę krewkość mojego charakteru.

Z ogromną przyjemnością podzielę się niedawnym zdarzeniem.
Tradycyjnie o tej porze ludzie dzwonią w dwojakiej sprawie, kastracji dorosłych i chęci przekazania małych. Dopóki zabiegi kotów domowych będą dla niektórych poza finansowym zasięgiem, sytuacje wyrzucenia będą niestety na porządku dziennym.

Kilka dni temu zadzwoniła do mnie kobieta, która wcześniej, bo już zimą, kontaktowała się z Marylą. Nie odbierając ani ujmując jej zasług, oddania dla kotów, pełnienia misji, niestety defektem tej kobiety była jej wiara i bezwarunkowa ufność w informacje, które przekazują nam opiekunowie środowiskowych kotów. Generalnie jesteśmy przekonani, że to dzieci z wybujałą wyobraźnią opowiadają niesamowite opowieści. Kiwamy głową z wyrozumiałością, bo te ich konfabulacje przyjmujemy jako oznakę pewnych predyspozycji, namiastki klujących się zdolności. Znam to doskonale z autopsji, pamiętając swoje dorastanie i umiejętność fajnego formowania nie tyle myśli i zdarzeń, co wymyślonych okoliczności.

Dziewczynki piszą pamiętniki lub dzienniki, natomiast chłopcy przeważnie rysują komiksy lub kartki z podróży. W późniejszym wieku zarzucają te aktywności albo wykorzystują w zawodzie. W moim przypadku przekuły się one na bycie komentatorką wydarzeń, dziejących się w Kociej Mamie. Ale wracając do pani…

Po rozmowie zimową porą nic się nie zadziało. Na działkach gdzieś na Retkini – taka dzielnica Łodzi, para kotów nadal beztrosko sobie latała, korzystając z życia. Efekt w postaci małego kotka dziecka nikogo nie zaskoczył. Pani postanowiła ponowić kontakt z fundacją, tylko już tym razem telefon odbierany przez Marylkę o dosłownie każdej porze dnia i nocy przez siedem dni w tygodniu, bez wyjątku nawet na Wigilię czy inne święta, milczał! Wściekłam się i zablokowałam! To był rezultat mojego wieloletniego gadania do przysłowiowej ściany! Dodatkowym, nadprogramowym zadaniem, wpisanym w cele szefowej, jest troska o zdrowie nie tyle co fizyczne, ale przede wszystkim psychiczne działających w Kociej Mamie. Nie można dać się zagonić, sprowadzić do roli centrali telefonicznej z kocimi poradami. To nie telefon zaufania mający za cel odwiedzenie szaleńca od zrobienia sobie czy innym krzywdy. To nadal, mimo wyjątkowych interwencji, tylko albo aż praca społeczna! Po początkowym szoku, złości, wszystko z czasem wróciło do normy. Znowu zapanowała harmonia i spokojna komunikacja i nawet sama wolontariuszka doceniła pozytywnie skutki mojej decyzji.
Ponowie wracając do tematu…

W trakcie rozmowy zostałam zalana potokiem słów. Informacje przekazywane były z prędkością światła, odniosłam wrażenie jakby pani chciała mnie zagadać, wlewając do głowy wiadomości, mające wydrążyć do niej wygodną ścieżkę kontaktu. Tylko wystąpił jeden maleńki problem, po drugiej stronie telefonu nie tkwiła wierząca we wszystko Marylka…

Kobieta zirytowała mnie w mig. Bystra, wygadana, chciała ugrać swoje.
– Mam 4 koty, wszystkie mają nacięte w akcji uszy, kiedyś były tu panie z fundacji, łapały koty, woziły, ja jestem osobą niewidzącą, mam trudności, by samodzielnie poprowadzić akcję.
Pytanie nasunęło się samo: Dlaczego zatem dzwoni pani do mnie, skoro ma kontakt z tak dyspozycyjną organizacją? Ja ograniczam się wyłącznie do użyczenia sprzętu oraz pomocy z adopcją.

– Bo ich już nie ma, upadli.
Nie dziwi mnie to kompletnie. Łódź to taka duża wieś, w której jeżdżą tramwaje, wszyscy się znają, wiedzą o sobie, zatem żadna sytuacja nikomu nie umknie, tym bardziej w kociej branży, która nie jest taka rozbudowana, a kotami od lat zajmują się prawie te same osoby. Z opisu kobiety wywnioskowałam, kto jej pomagał. Komentarz wolałam zostawić dla siebie.
– Cóż, skoro puka pani do innych drzwi, zasady nie mogą być takie same. To oni upadli, więc gdzieś popełniali błąd, podejmując złe decyzje, my pracujemy według naszych norm i wybór należy do pani. Wypożyczam sprzęt od poniedziałku do piątku w godzinach 17-19. Jak znam życie, na tych działkach znajdzie pani kilku chętnych do pomocy, nie ma potrzeby dokładać wolontariuszkom dodatkowych obowiązków.
Chwila wahania, jakby szacowała nasze racje, to ja skonsultuję z mężem i dam pani znać!
-Bardzo proszę!

Jakiś czas później zadzwoniła, grzecznie umawiając się w określonej godzinie po sprzęt.
W głowie utkwiła mi wiedza o nieporadności i niepełnosprawności miłośniczki działkowych kotów, jednak wibracje i tembr jej głosu jakoś kłóciły mi się z wrażeniem, jakie chciała osiągnąć. Po raz kolejny powiem, ta moja intuicja!
O ustalonej porze zapukała do drzwi, prawie wybuchłam, kiedy zrozumiałam, że opowieści o ślepocie to są wierutne bajki! Kobieta niewiele starsza ode mnie, w świetnym zdrowiu i kondycji, z tym tylko, że faktycznie ma problem z jednym okiem! Jednym, na które tylko nie do widzi.
Nie byłabym sobą, gdybym nie nafurczała. Maleńki wykład na temat kłamstwa, manipulacji i przekazywania wiadomości fałszywych otrzymała, że tak powiem w gratisie i przy okazji, to także stosowana bardzo często forma edukacji.

Kiedy już przeszkoliłam w nastawianiu klatki łapki, kiedy wyznaczyłam tok interwencji, patrząc na paradujące po obejściu moje koty, a one zawsze uwielbiają robić mi złą prasę, wykorzystując wizyty obcych ludzi, nieświadomych, że mieszkam wyłącznie z chorymi kotami, stało się coś, co mnie już powaliło kompletnie. Te paskudy zachęcają do głaskania, tulą się, barankują, więc naturalnym jest, że kociarze zadają na ich temat pytania, o rasę, o wiek, o stan zdrowia i wyrażają zdziwienie, że tak zgodnie sobie razem egzystują. Tym razem konkluzja na ich widok była inna.
Pani, ewidentnie chcąc ocieplić znajomość, zatrzeć pierwsze niemiłe wrażenie, rzekła z uśmiechem: Pani fundacja była u mojej synowej w przedszkolu z kotami, miała Pani takie dwa duże rasowe z dłuższą sierścią, jeden był morelowy, przy czym wskazała Iwna.
No tak, odwiedzamy szkolne placówki- przyznałam.
Pani z uśmiechem, szalenie dumna, rzekła: Ja mam w domu kalendarz fundacji, dostałam od synowej.

Już nie byłam miła. Poważnie???- dopytywałam z morderczą miną – pani nie wstydzi się do tego przyznać? Kalendarze to nasze cegiełki charytatywne, zostawiamy dzieciaczkom jako podziękowanie za zbiórkę karmy, a tu słyszę, że jakaś pani z przedszkola przywłaszczyła nie sobie należną nagrodę i jeszcze pani się tym chwali?
Była u mnie akurat Ania, obecna przy spotkaniu, kwitowała tylko kiwaniem głowy i tajemniczym uśmiechem słowa skargi odnośnie mojego zachowania.
– Szefowa nie da sobie wejść na głowę – a ja, znając doskonale mimikę Ani, wiedziałam jak w myślach dodaje, ani złapać się na plewy ani uwierzyć w wyssane z palca opowieści.
Od tego spotkania, będąc na zajęciach z kotami, przekazując społeczności szkoły czy przedszkola naszą cegiełkę, zawsze będę się zastanawiać, w czyje faktycznie trafi ręce, czyje życie będzie umilać przez kolejne dni, tygodnie, miesiące…