Od zawsze byłam dyrygentem, czy to w przedszkolu inicjując niekoniecznie grzeczne zabawy, jednak zawsze mieszczące się jeszcze w ramach do przyjęcia przez opiekunki, czy to w kolejnych szkołach, na koloniach albo obozach. Zawsze tak się działo, bez względu na mój wiek, że kiedy przychodziło do wyborów gospodyni czy przewodniczącej, zawsze wszyscy jakimiś dziwnym zbiegiem okoliczności, wpadali na ten sam pomysł, wskazując mnie jako najbardziej odpowiedniego kandydata.
Tak samo stało się w momencie powstania grupy kocich opiekunek, a w przypadku Kociej Mamy to raczej nikogo nie dziwiło, że to mi przypadło szefowanie. Każda z pracujących w fundacji osób trafiła do mnie przy okazji szukania pomocy przy kotach lub przez przypadek poprzez wskazanie przez znajomych bądź stawiając się po kota do adopcji. Generalnie przez te wszystkie lata przewijały się przeróżne osoby, jedne zostawały, inne próbowały i zwyczajnie nie dawały z nami rady. Przyczyna jest jedna. U nas pracuje się szybko, skutecznie, niezmiernie wydajnie, ale przy tym bez zadęcia. Atmosfera jest generalnie swobodna, co nie oznacza, że przekraczane są granice kultury, wyczucia i dobrego smaku. Lepiej czuję się mając świadomość, iż w najbliższym kręgu mam osoby życzliwe, z przymrużeniem oka przyjmujące czasem toczące się wokół nas burze, ponieważ mówiąc wprost nie mamy żadnego wpływu na recenzje jakie wygłaszają najczęściej „superspecjaliści” bez żadnego doświadczenia.
Styl pracy od lat mam taki sam, kanon jest czytelny i prosty, nikogo nie wytykam palcem, nie stawiam pod pręgieżem, nie rozliczam na forum. Nie organizuję bezsensownych durnych, nikomu do szczęścia niepotrzebnych zebrań, bo zwyczajnie czas jest tak cenny, że nie można go na głupoty marnować. To, co mamy zapisane na liście zadań realizujemy, każdy w swoim rytmie, kiedy zbyt dużo odłoży się w jakimś obszarze zaległości, wtedy pisze na grupie: „A zadania leżą i kwiczą!”.
Hasło bardzo się wszystkim spodobało, choć może osoby z zewnątrz różnie mogą je odbierać i niekoniecznie dobrze kojarzyć. U nas w kocim żargonie przyjęło się cudnie na każdym szczeblu, wszyscy wiedzą, że kiedy szefowa pisze, że coś tam leży i kwiczy, to żarty się skończyły i natychmiast każdy bierze się do roboty.
Najfajniejsze jest to, że ja sama czasem się dziwię, jak udaje mi się ogarnąć jednocześnie tyle rozmaitych projektów, a jeszcze mieć czas na własne życie, rodzinę i przyjemności.
Nigdy nie preferowałam pracy w stylu „garsonka”, czyli sztywnego, bez emocji i nawiązywania w ten sposób relacji. Dystans, nie w każdym przypadku dobrze się sprawdza, a tym bardziej w naszej branży, gdy wszystkie działamy na delikatnie podwyższonych progach empatii. Aktywność modelowana i inspirowana jest dość często emocjami, więc muszę prowadzić grupę tym bardziej w spokojnym, wyważonym tonie, a nie w atmosferze niepokoju z podwyższonym ciśnieniem. Niepokój, groza, atmosfera przepełniona lękiem i niepewnością nie stymuluje pozytywnie, odbiera a nie dodaje energii, więc wszystkie ruchy decyzyjne muszą być wyważone, a zadania dedykowane zgodnie z kwalifikacjami wolontariusza. Nie powierzę Emilii zabiegania o wsparcie u darczyńców, już po pierwszym telefonie zapłakałaby się słysząc odmowy, natomiast Iwonie, doskonałej na tym polu nie powierzę zrobienia plakatu.
Pracując w tak licznej grupie ocenia i kwalifikuje się nie tylko preferencje, rezultaty oraz doświadczenie, trzeba także zawsze doskonale znać odporność psychiczną każdej osoby. Nie mogę wymagać przekraczania granic i barier wbrew możliwości. I to nie ja mam czekać na sygnał o alarmie, do mnie należy tak rozłożenie ciężkości, by do awarii nigdy nie doszło. Już żółte ostrzegawcze jest wskazówką, że wolontariusz musi złapać oddech. Mając do czynienia z osobami odpowiedzialnymi, zdyscyplinowanymi oraz ambitnymi, to moją rolą najważniejszą jest działanie, które zapewnia im satysfakcję, ale nie zmęczenie i uczucie przytłoczenia.
Lekkość pracy, a mimo to wydajność jest opcją, którą ja najbardziej preferuję, ale przekładając to zjawisko na grupę, rejestruję zasadność i moc sprawczą, także w przypadku wolontariuszy.
Kiedy słyszę pytania, jak mi się udaje wszystko to ogarnąć, kontrolować, nadzorować i jeszcze przy okazji wprowadzać nowe opcje rozwoju czy działania, nie mam jednoznacznej odpowiedzi. Sądzę, że jest to wypadkowa mojego niespokojnego charakteru, ciągłej pracy nad sobą, analizy decyzji i wyciągania nauczek nawet z trafiających się wpadek. Każde zdarzenie jest doświadczeniem, każdy nowy temat okazją do rozwoju. Jestem przekonana, że skupiając tak nietypowe, ciekawe indywidualności, fundacja jeszcze długo nie spocznie na laurach. Nam marazm, nuda czy regres raczej nie grozi, tylko nieustanny rozwój.