Ani przez moment nie byłam zdziwiona, kiedy przeczytałam prośbę o pomoc.
Rzecz oczywista, że kiedy raz już jest się skutecznym w działaniu, kociarz w kłopocie zawsze ponowi próbę. Dokładnie tak było i tym razem.
Poznałam Arletkę kilka lat temu, kiedy to sama zadeklarowałam przyjęcie kociej rodziny, wzburzona wpisem: Czy ktoś może przyjąć dwa kociaki bytujące pod samochodem, młodszy miot został zatłuczony kamieniami…..
– Proszę przywieźć komplet, matkę też- i telefonicznie uzgodniłyśmy szczegóły.
Nie było żadnych problemów, dywagacji, szukania dziury w całym. Dostarczyła wraz z narzeczonym pakiet do wskazanej kliniki.
Zakończenie akcji było, jak to w naszym przypadku, tradycyjne. Cała trójka znalazła superfajne domy, a Kocia Mama zyskała jeszcze jednego fana, przyjaciela i darczyńcę. Minęło kilka lat. Dziewczyna rozpoczęła nowe życie, budując rodzinę, ale doskonale wszyscy wiemy, że miłości do zwierząt nie da się nagle pozbyć.
Szczęściem największym jest fakt, że jej druga połowa ma takie samo przeogromne do zwierząt serce. Kiedy na placu budowy, w maleńkiej wsi, zobaczył dwa łagodne kociaki, doskonale wiedział, że same tam się nie pojawiły, tylko zostały świadomie podrzucone. Skoro poprzedni opiekun wybrał tak drastyczną formę pozbycia się zwierząt, bez sensu jest dociekanie prawdy, ponieważ kolejna próba może być dla maluchów bardziej radykalna.
Niestety, nigdy nie jesteśmy gotowi na takie skandaliczne sytuacje. Zawsze powstaje zapytanie o serce, empatię i emocje tak paskudnie postępującego człowieka.
Nadal nie potrafię bez gniewu reagować na takie zdarzenia. Niezmiennie nasuwają się te same proste pytania. Gdzie się podziały normalne ludzkie odruchy? Czy wyrzuty sumienia i wyobraźnia są w przypadku co niektórych emocjami z górnej półki, dość mocno limitowanymi? Co się wyprawia z ludźmi? Dlaczego są aż tak bezwzględni?
Małe społeczności łatwo jest monitorować, motywować, promować poprawne scenariusze. Jest to rolą, zadaniem i obowiązkiem każdej lokalnej prozwierzęcej organizacji, działającej w oparciu o 1% w trybie non profit. Tak być powinno, a jak jest, niestety mamy na to dość przykre przykłady, które nie są jedynie wyjątkami, a normalną polityką, stosowaną w przypadku każdej, typowej nawet interwencji.
To ogromny wstyd i dowód nieudolności sprawczej organizacji pracujących wyłącznie w trybie „widzi mi się, to pomogę albo i nie, w zależności od kaprysu danego dnia”.
Dokumentują te procedury same koty i ich opiekunowie.
Takich przykrych kamyczków, wrzuconych na podwórka lokalnych organizacji, mogę przytaczać bez liku. Arleta i jej dwa kociaczki, Kasia i malec znaleziony na działce w mieście, gdzie działa prozwierzęca grupa, maluchy zgłaszane jako gratis przy okazji odławiania dorosłych na zabiegi. Każdego dnia na obie fundacyjne poczty, ale również do mnie osobiście, wpływają mniej lub bardziej dramatyczne prośby o „wyczarowanie” domu tymczasowego. Mimo szczerych chęci, nie jestem w stanie sprostać oczekiwaniom, taka jest proza życia codziennego nawet tak prężnej fundacji.
Kiedy zatem jestem skłonna ulec i próbować dokonać niemożliwego?
Wtedy, kiedy znam osobę na tyle, iż mam świadomość, że zgłoszenie do mnie jest faktycznie ostatnią deską ratunku, że próbowały samodzielnie, że były aktywne w szukaniu rozwiązania, że są autentycznie przyparte do muru.
Czynnikiem decydującym jest najważniejszy fakt, że nigdy dotąd nie miałam żadnych najmniejszych kłopotów komunikacyjnych z nimi, nigdy mnie nie zawiodły i zawsze przykładnie respektowały wcześniej poczynione ustalenia.
Ludzie mają mi za złe brak wyrozumiałości na drobne nawet kłamstwa albo interpretację dla siebie wygodniejszą, modelowaną, kiedy kociaki już są pod opieką fundacji.
Nie godziłam się i nadal nie mam zamiaru przymykać oczu na wszelkie manipulację i zmiany scenariusza interwencji.
Opiekunom kotów nigdy nie nadaję zadań trudnych do realizacji, a te, na które same się zgodziły, mam prawo egzekwować.