O genezie kociego muralu już pisałam, a także systematycznie dokumentowałam jego powstawanie. Tak, jak przewidywałam, wzbudził szaloną sensację, stał się wydarzeniem nie w skali mojej Pryncypalnej, a miasta i w zasadzie, po trosze, kraju. Reklama działa cuda, dosłownie i w przenośni. Portale związane tematyczne z malowidłami ściennymi z niecierpliwością czekały na efekt końcowy, obserwując wszystkie kolejne etapy tworzenia, zamieszczane na fanpejdżu przez Anię. Kiedy już uznałam, że dopięte i dopieszczone zostały wszystkie detale i szczegóły, zrobiłam zdjęcia i wysłałam do Informacji Turystycznej, by i nas dołączono do oficjalnej, pomocnej w zwiedzaniu listy, na którą są wpisane z dokładnym adresem murale i prace artystyczne.
Pracując ponad trzydzieści lat w reklamie, wykonując nietypowe usługi, marketing, promocję oraz reklamę opanowaną mam do perfekcji. Doświadczenie na tym polu pomaga mi niezwykle w zabieganiu o wizerunek Kociej Mamy. Medialność w tych czasach przekłada się na kondycję finansową, a tym samym darczyńców. Prowadzenie fundacji, która już z założenia potrzebuje ogromnych środków na realizację codziennych celów, nie jest ani łatwe, ani proste, a już tym bardziej bezstresowe.
Wiodąc prym w trudnej płaszczyźnie, jaką jest opłacanie wszelkich operacji, pocztą pantoflową przekazywane są do mnie namiary. Dotąd radziłam sobie dość umiejętnie, jak będzie w przyszłości, pokaże codzienność.
Zdjęcia kociego malowidła zamieszczone na wiodących, najliczniejszych grupach społecznościowych, wzbudziły nie tylko sympatię, ale ogromną sensację. Jest on bowiem największym łódzkim muralem, ponieważ ozdabia ścianę, mającą ponad 100 metrów kwadratowych, a już z pewnością jest jedynym, jeśli rozważamy ilość umieszczonych na nich detali.
Ponieważ Kocia Mama, więc również i ja, już dawno straciłyśmy prywatność i anonimowość z powodu działalności społecznej, a więc automatycznie publicznie czytelnej, media natychmiast zwróciły się z prośbą o przeprowadzenie wywiadów.
Nie stronię od dziennikarzy. Obracając się w branży, lubię rozmawiać z tymi, którzy przede wszystkim mają pomysł na wywiad, a nie oczekują ode mnie trybu szafy samogrającej tematycznie. Mam świadomość, że brak tremy i mnogość tematów, o których mogę rozprawiać, jest rozpięta jak kilka połączonych ogromnych wachlarzy. Dzieje się tak, ponieważ nie jestem wyłącznie internetową bohaterką, jak jeden bardzo „życzliwy” stwierdził. Jesteśmy w punkcie, kiedy to my, fundacja, decydujemy, komu chcemy „zrobić” program, używając dziennikarskiego żargonu.
Pierwsza aktywność dotycząca promocji muralu odbyła się u Izy w Radio Łódź. Teraz, kiedy malunek został ukończony, przyszła pora na stacje telewizyjne, więc sama zaprosiłam dwie dziennikarki, z którymi owocnie i sympatycznie współpracuję od lat, jedną z nich była Ola z RetSat1.
Ola generalne zaprasza mnie do studia, jednak tym razem, z oczywistych względów, spotkanie musiało się odbyć przed ścianą. Wywiad dla Oli ma swoje reguły, nawet jeśli dotyczy konkretnego tematu, bo dziennikarka przy okazji porusza wiele innych tematów, tym samym przygotowując sobie inne jeszcze programy, dotyczące Fundacji Kocia Mama. Dokładnie tak samo było tym razem. Na spotkanie o pracy ściennej zaprosiłam oczywiście artystę oraz Anię. O samym muralu i wywiadzie opowiem przy okazji reportażu dla TVP, teraz chcę poruszyć szalenie ważny, wrażliwy i delikatny, a mianowicie temat hejtu, bo taki, jako jeden z pobocznych, został poruszony. O tym, co się dzieje na co dzień w Kociej Mamie, jakie są wyniki, cele, priorytetowe kwestie, rozważała Ania, mnie został zapodany temat: Czy radzę sobie z hejtem i jak mi się to udaje?
Nigdy nie unikałam tematów nawet dość specyficznych. Nie będę udawać, że mnie on nie dotyka czy nie dotyczy, ale opowiem, jak ja sobie z tym radzę.
Kilkanaście lat temu, przy okazji internetowej awantury na skalę kraju, zabroniłam wolontariuszkom udzielać się na forach, na których znudzone aktywistki szukają tylko powodu do zaczepki, by wywołać burdę. Z hejterem jest tak, zawsze i nie ma żadnych wyjątków, jeśli postanowi opluć twoją działalność bądź osobę, to zawsze to zrobi, nawet wbrew logicznym argumentom, obalającym jego beznadziejnie głupią postawę, a jak braknie obelg i zniewag, pokusi się o manipulację, by skłócić z innymi, a jak i to zawiedzie, dziecinnie pokaże ci język. Dlatego, choć sama cenię i preferuję niezależność, w tym jednym przypadku jestem niewzruszona, walkowerem oddaję pole oszołomom, ponieważ tak jest dla mojej psychiki bezpieczniej. Ale wredne typy o małych sercach są podłe, kiedy zauważą, że nie są w stanie sprowokować awantury na forach, bezczelnie włażą mi na mój prywatny profil, wklejając świństwa bezpośrednio na czat. Kiedy obelga czy pomówienie dotyczy wyłącznie mnie, ignoruję, ale w przypadku insynuacji wobec wolontariusza, zagłębiam się w temat, ciekawa, jaka jest intencja ataku.
Powiem tak, przeważnie szkalującymi są kobiety, rzadziej zdarza się partner występujący jako „rycerz” awanturnicy. Nie licuje to nijak z eleganckim poziomem, jednak postaram się wyjaśnić dość zgrabnie moją filozofię każdej aktywności, która przekuwa się na określoną pomoc. Nie można od nikogo wymagać, żeby wychodząc do pracy, w domu zostawił rozum i serce, a obowiązki zawodowe wykonywał w trybie robota, montującego detale przy taśmie. Wybór wolontariusza nie dokonuje się według klucza, gdzie i w jakiej instytucji pracuje. Kryteria dotyczą natomiast świadomości społecznej, relacyjności w grupie oraz, co najważniejsze, empatii do zwierząt.
Przyjmowałam i nadal przyjmuję niesamodzielne kocięta od ludzi prywatnych i tym bardziej od wolontariuszy i w nosie mam opinię tych, którzy sami usypiają, a mnie zabraniają prawa do ratowania. Do udziału w każdej akcji prowadzonej pod szyldem Kociej Mamy zapraszam tylko tych, którzy rozumieją i szanują nasze wysiłki. Każdy, kto ma nadzieję, że zasilenie konta zbiórki wiąże się z możliwością wywarcia na mnie presji, jest w błędzie.
Ponadto wszystkie donosy, pomówienia, insynuacje sprawdzam od ręki, nie pozwalam się w głowie rozwinąć i zagnieździć żadnej wątpliwości wobec osoby, którą znam i jestem jej uczciwości pewna. Moja intuicja jeszcze dotąd nigdy mnie nie zawiodła, przeczucie zawsze dobrze mną kieruje, nawet kiedy bywa, że druga strona jest kompletnie zaskoczona moim pytaniem i dopytującym zachowaniem.
Opowiadałam o tym paskudnym aspekcie mojej pracy, a Ola robiła coraz większe oczy. Ania, momentalnie wyznała, że by poległa na moim miejscu i zapłakała na śmierć. Wiem o tym doskonale, dlatego odsuwam od nich te brudy, żeby mogły swobodnie pracować, cieszyć się z wolontariatu, realizować i rozwijać. Trzymam mocno na dystans wszystkie te emocjonalne wampiry, które nigdy nic fajnego nie zrobiły z własnej inicjatywy, a sukces innych wywołuje zazdrość, a wręcz egzystencjalny ból. Czy terapia pomoże w takich przypadkach? Wątpię. Rodzimy się przecież z określonym charakterem, a w czasie naszego życia jeszcze tylko większej mocy nabierają jego cechy, szkoda, że u niektórych przewagę mają te brzydkie, zabijające radość, wyrozumiałość i śmiałość.
Moja codzienna praca oparta o kalendarz sprowadza się także do uaktualniania list. Jest ich kilka. Najważniejsza dotyczy kociąt na butli, tych do przyjęcia od karmicieli, osób, które nie kwalifikują się do bycia szczęśliwymi posiadaczami naszego pupila oraz moja prywatna, kłamczuchów i oszustów. Ta nie jest jawna oczywiście, ale chętnie wskazane osoby sprawdzam, czy aby na niej nie widnieją.
Zjawisko przykre, ale niestety obecne mocno w życiu społecznym. Zamiast współpracy, rywalizacja, chora konkurencja, jakby mało było biedy wokół do ogarnięcia. Nie wiem, ile dziennikarka opublikuje z mojej wypowiedzi, dlatego sama się przy okazji na ten temat wypowiedziałam. Wszyscy, którzy od lat ze mną pracują, wiedzą doskonale, że mnie się pod but nie wsadzi, jak po swojej stronie mam rację.