spotkanie po latach

Ten weekend był pracowity i aktywny, a nawet pokusiłabym się o stwierdzenie, że przekuł się na kilka trafnych i pożytecznych decyzji dla Fundacji. Brałam udział w wydarzeniach, które finalnie zakończyły się dla mnie bardzo miło i ciepło, a także przyniosły korzyści dla kotów, mojego ogrodu oraz weryfikacji wiedzy na temat zasad pracy Fundacji wśród zwykłych, zwykłych szeregowych kociarzy.
Aby przedstawić wszystko z sensem i zachowując logiczny układ, zacznę od początku, by nie mieszać wątków. W trakcie opowiadania samo się okaże, jak za sprawą kotów nastąpiła przemiana w moim ogrodzie.

Odkąd zaczęłam zajmować się wypożyczaniem sprzętu, sytuacja poprawiła się dla wszystkich. Jedno dobre posunięcie wyeliminowało nieporozumienia na linii opiekun–fundacja–klinika. Dzięki temu mamy mniej bezpośrednich interwencji, a liczba skarg i zażaleń znacznie spadła. Wszystko dlatego, że gdy nie ma pośrednika między mną a karmicielem, nie ma też osoby trzeciej, którą można obarczyć winą za ewentualne nietrafione decyzje.

Codziennie spotykam się z kociarzami. Ci, którzy pojawiają się po raz drugi, nie przedstawiają się z nazwiska – podają jedynie nazwę ulicy oraz informują, jakiego rodzaju akcja została przeprowadzona.
Kiedy pewnego dnia zadzwoniła pani i podała swój adres, natychmiast otworzyła się właściwa zapadka.

– Pamiętam, łapałam u pani na balkonie kotkę z trzema maluszkami. Byłam wtedy z Gosią i Mikołajem. Gosia nie była jeszcze mamą, a wnuczek dzielnie uczęszczał do przedszkola, a w międzyczasie uczył się łapać koty.
Do dziś wspominam pani przepiękny ogród, który powstał w czynie społecznym – westchnęłam z zadumą. – A ja przez te koty mam nieustannie skalniak w stanie wiecznie niedokończonym, czyli kiedyś się nim zajmę.
Lubię kwiaty tak bardzo, jak kocham koty, ale zawsze stoję przed wyborem, która praca ma priorytet.

Pani rozmówczyni, mówiąc oględnie, nigdy nie była zbyt rozmowna ani wylewna, więc wcale się nie zdziwiłam, że moja dygresja pozostała bez komentarza.
Wieczorem przyszła po sprzęt w towarzystwie sąsiada.
– W ramach budowania świadomości społecznej angażuję każdego po kolei. Muszą wiedzieć, z czym wiąże się opieka nad kotami środowiskowymi. Wizyty u pani i w klinice pozwolą im zrozumieć, ile czasu pochłaniają nawet najprostsze czynności.
Uśmiechnęłam się sama do siebie, wiedząc, że akurat ta pani jak się za coś bierze, to zawsze na 100%.

Do odłowienia było pięć kotów: dwie kotki i 2 kocury oraz jeden powypadkowy.
Żegnając się, rzuciła okiem na mój ogród i miejsce pod płotem.
– Proszę wykopać te hosty, nie lubią słońca! W to miejsce dam juki, a te biedne, umęczone proszę przenieść do ogrodu. Zapraszam do mnie, odkopię tyle sadzonek, żeby wreszcie miała tu pani porządek! Pomysł z górkami i kamieniami bardzo mi się podoba! – rzuciła na odchodne.
Pani zna się na kotach i jestem wdzięczna, że trafiłam na panią. Ja natomiast uwielbiam modelować ogrody, sprawia mi to ogromną przyjemność. Chętnie podzielę się swoimi sadzonkami.
Tym sposobem obie jesteśmy szczęśliwe. Ja wreszcie mam namiastkę ładnego ogrodu, który nie przypomina już miejsca po inwazji kretów i stada żarłocznych ślimaków, a pani jest spokojna, bo koty po zabiegach biegają pod blokiem, a ten kontuzjowany przebywa na leczeniu w schronisku i niebawem wróci do domu.

Kolejna zakończona szczęśliwie historia. Poznałyśmy się w przykrych okolicznościach, kiedy szukała pomocy, ponieważ prezeska fundacji zwierzęcej, która mieszka w bloku obok, odmówiła jej wsparcia. Ja, z drugiego krańca miasta, przyjechałam, aby przeprowadzić akcję. Ani trochę nie byłam zdziwiona, że zbierałam negatywne recenzje w stylu: „Na co komu fundacje?”.
Dziś, po kilku latach, usłyszałam ciepłe słowa: „Na panią zawsze można liczyć, a tamta nadal, zamiast działać, jest szalenie aktywna na forach.” Cóż, lata mijają, a nawyki pozostają!