Sesje nagrodowe odbywają się tradycyjnie, każdego roku i zapraszam na nie wolontariuszy, którzy zasługują na wyróżnienie. Tutaj należy rozwinąć temat dotyczący uczestników, bowiem jest jeden mały, aczkolwiek dość istotny aspekt, dotyczący spotkań sesyjnych. O ile faktem jest, że cała społeczność, tworząca Fundację, kwalifikuje się do nagrody za wzorową realizację przyjętych obowiązków, o tyle udział w niej nie jest przymusem ani obowiązkiem. Pracując z przeróżnymi osobami, muszę akceptować ich wybory, wynikające z osobistych oporów. Nie każdy lubi obiektyw, nie zawsze radość sprawia pozowanie, czyli zabawa w modelkę, nie przez każdego przyjmowana jest w kategorii wyróżnienia czy nagrody. To, że zapraszam, nie oznacza, że oczekuję bezwarunkowego posłuszeństwa czy akceptacji udziału w wydarzeniu. Prawo wyboru oraz indywidualna decyzja pozostaje niekwestionowana w każdej dziedzinie społecznej pracy. Nigdy nie zmuszałam do zachowania wbrew własnej naturze i nadal chcę być wierna tej zasadzie. Fakt bycia społecznikiem nie jest równoznaczny z bezwarunkową zgodą na moje pomysły.
Od 16 lat każdego roku wybieramy miejsce oraz temat wspólnej zabawy. Generalnie zawsze rozkładamy aktywność na dwa weekendowe dni tak, żeby każdy zaproszony mógł swobodnie zaplanować bycie z Fundacją, nie zaniedbując rodziny. Sesja to nasz czas, nie tylko na fajną zabawę, ale i na pogaduchy na przeróżne tematy. W Kociej Mamie panuje serdeczna atmosfera, wolontariusze, działając na przeróżnych płaszczyznach, nie ograniczają się wyłącznie do oficjalnych kontaktów, oni się ze sobą także przyjaźnią. Tematy rozmów nasuwają się same, nigdy nie są miałkie, ale też nie podejmujemy takich, które mogą wywołać kłopotliwą w skutkach dyskusję. Takt, tolerancja oraz delikatność, pozwalają bawić się w miłej, sympatycznej atmosferze.
W tym roku sesja dedykowana była Joannie. Z reguły odbywają się one latem bądź jesienią, kiedy są ciepłe, słoneczne dni, jednak w tym roku zadziało się inaczej, a winna temu jest oczywiście Joasia.
Poznałam ją ponad 11 lat temu, dosłownie spadła mi pewnego piątkowego wieczoru z nieba, swoim zgłoszeniem do wolontariatu ratując kłopotliwą dla mnie sytuację. Ta sympatia trwa niezmiennie od lat. Asia przeszła wszystkie szczeble fundacyjnej aktywności, od bycia domem tymczasowym, po prowadzenie interwencji, produkcję rękodzieła, udział w jarmarkach, czy też zajęciach edukacyjnych z dziećmi.
Solidna, kompetentna, uczciwa i szalenie lojalna. Nasza relacja jest wyjątkowa. Asia jest bowiem specyficzna, jak każda osoba z Kociej Mamy, tu wszyscy są z limitowanej serii nietuzinkowych, choć każdy pod innym względem. Normalną sytuacją jest, że z biegiem lat zaciskają się mocniej więzi, nie dotyczy to wyłącznie Asi, podobne, aczkolwiek o innym charakterze, mam relacje z innymi wolontariuszami. To zrozumienie szalenie ułatwia pracę z tak ogromną liczebnie grupą, a jednocześnie wyróżnia nas na tle innych, podobnych organizacji.
Kilka lat temu Asia była uprzejma zakochać się z wzajemnością we Francuzie. Miłość zawsze dodaje skrzydeł i sprawia, że wdrażamy w życie rzeczy z pozoru niemożliwe. Tak więc Joanna spakowała manatki, zabrała koty i pojechała do ukochanej Francji, by wieść radosne życie u boku ukochanego męża. To, że zmieniła miejsce zamieszkania, nie sprawiło, że zrezygnowała z Kociej Mamy, wręcz przeciwnie, z aktywności bezpośredniej przeszła na zdalną i nadal mocno tkwiła sercem w Fundacji.
Zawsze, kiedy odwiedza ojczyznę, oczywiście zjawia się u mnie z wizytą. Jaka jest nasza przyjaźń? Powiem wprost, szalenie specyficzna. Ona, z głową w chmurach, czasem odrealniona artystka, kobieta wielu talentów, bo nie dość, że świetnie gotuje, to pięknie maluje i rysuje, gra na fortepianie i cudownie relaksująco masuje i ja, rzeczowa, twarda, zasadnicza, perfekcyjna pracoholiczka.
To, co najbardziej cenię u swoich wolontariuszy, to zaufanie do czasem dziwnych decyzji.
Dokładnie tak potoczyło się tym razem. Kiedy ogłosiłam termin sesji, nikt się nie obruszał, dlaczego akurat tym razem nie latem, kiedy dzień długi, świeci radośnie słońce i jest ciepło.
Nie było kłopotliwych pytań, dociekania, dzielenia włosa na czworo. Wszyscy zaakceptowali termin, zmieniła się tylko pierwotna koncepcja tytułu sesji, z „Kobiet Dzikiego Zachodu” na „Wizytę u …”
Uznałam, że ze względu na aurę, taki będzie w tych okolicznościach temat bardziej sprzyjający i bezpieczniejszy.
Idąc z wizytą do koleżanki, sąsiadki, czy znajomej, można założyć przeróżne szatki. Znając preferencje fotografki, wiedziałam, że wybierze minimalistyczne plenery, dlatego wolontariusze muszą mieć kostiumy adekwatne do pory roku, a listopad jest z reguły szary, bury, nijaki, nie nastraja optymistycznie, a raczej nostalgiczne, wręcz depresyjnie.
Ta sesja miała spełnić kilka zadań, najważniejszym było nagrodzenie Asi, nie brała ona bowiem udziału w naszych sesjach od czasu, kiedy wyjechała z kraju. Drugim było zafundowanie wolontariuszom fajnej, pozytywnie nastrajającej zabawy, która zawsze jest jedną wielką, radosną frajdą oraz naładowanie w tym szarym czasie dodatnio akumulatorów.
Myślę, że plan się powiódł całkowicie. Dwa dni przeszły szybko, od rana do wieczora nieustannie było zamieszanie na moim podwórku. Modele, bo tym razem po raz pierwszy w sesji nagrodowej brali udział panowie, pracowali zgodnie, pomagali przy ustawianiu planu, donosili rekwizyty, nawet odbywały się rozmowy motywacyjnie. W tej fundacji nie ma jednej gwiazdy, nie ma lepszych i gorszych, kiedy ktoś zaczyna kaprysić czy wymyślać problemy, zaraz przez koleżankę zostanie ściągnięty na ziemię i przywołany do porządku.
Uważam, że Joanna doceni zachowanie Fundacji, że to dla niej wszyscy zgodzili się na zabawę w porze, która raczej fajnie nie nastraja, a jednak wbrew prognozom, znowu mamy cudne, obfite w śmieszne atrakcje wspomnienia.
Powiedzenie mówi: Swój ciągnie do swego i jest to oczywiście najprawdziwsza prawda!
Zabiegana, z tysiącem spraw na głowie, z nieustannie dzwoniącym telefonem, non stop szukam rzuconych w pośpiechu przedmiotów.
Tę skazę, jak widać, przejęli moi wolontariusze, Ania szukała pasztecików, Krzysiek koszuli, a Grzegorz okularów. W przyrodzie nic nie ginie, tylko zmienia położenie, na szczęście więc i tym razem skończyło się tylko na skutecznym poszukiwaniu, zakończonym sukcesem.
W tym roku podczas sesji pierwszy raz pracowałyśmy w innym trybie, a mianowicie dwóch zgranych ekip i mam na myśli nas, gromadę ludzi z Fundacji oraz drugi team, który stanowiła fotografka z wizażystką. My, uczestnicząc w sesjach od wielu lat, doskonale wiemy, jak przeistoczyć się w rolę modelki, fryzjerki czy stylistki, w zależności od potrzeby chwili. Kiedy jedna wolontariuszka jest malowana, koleżanka dobiera rekwizyty oraz kompletuje kostium, inna w tym czasie podgrzewa cieple posiłki, a jeszcze inna staje do mycia naczyń. Ten tryb mamy przećwiczony na piątkę z plusem. Takie zachowanie eliminuje chaos, wyklucza bałagan i nadaje tempa sesji, co jest oczywiście z korzyścią dla wszystkich. To nasze zdyscyplinowanie, kompetencja oraz precyzja, wywołały podziw u fotografki Kasi i wizażystki Agnieszki.
– Iza, jestem w szoku, tylu ludzi, a wszystko dzieje się sprawnie, normalnie żołnierski dryl- śmiała się pod koniec dnia fotografka – Jestem pod ogromnym wrażeniem, w jakiej atmosferze razem pracujecie, to rzadkość.
Nie komentowałam, bo i po co! Mam świadomość, jaką stworzyłam gromadę. Są wyjątkowi, ale jednocześnie typowi. Mają swoje małe i duże radości, dylematy i troski jak każdy, różnica polega na tym, że w odróżnieniu od innych, nie moralizują całego świata, tylko zajmują się tym, co jest faktycznie w życiu ważne. Pracują, wychowują dzieci, troszczą się o swoje zwierzęta, budują, a nie burzą, naprawiają, a nie psują, poprawiają przede wszystkim własne błędy. Charakteryzuje ich dystans, nie tylko do siebie, patrzą na świat realnie, nie przez okulary, które wybielają ich przywary. Kolory nazywają zgodnie z ich barwą, a co najważniejsze, szanują wybory i decyzje innych.
Sesja za nami, a obie dziewczyny, które poznałam właśnie dzięki Joannie, zadeklarowały zgodnie, że z chęcią popracują z nami podczas kolejnej. Prośba tylko jest jedna, żebym wybrała cieplejszą porę, ale powtórzyła miejsce. Latem, kiedy kolorami pokryje się ogród, a trawniki będą kipieć zielenią, można wykorzystać niemal te same plenery.
Tak więc po raz pierwszy w historii fundacyjnych sesji nagrodowych, ktoś inny dokonał za mnie wyboru, zarówno czasu jak i miejsca akcji.
Myślę, że Kasia w swoim wywodzie miała sporo argumentów, dokumentujących słuszność koncepcji, a że nie lubię oponować bez sensu czy potrzeby, sądzę, że za rok ponowimy szalony weekend w siedzibie Kociej Mamy. Znowu usiądziemy na schodkach do zdjęcia rodzinnego albo pójdziemy zgodnie pod nasz branżowy, cudny mural.