Tak, jak wspomniałam wcześniej, wiosna jest szalenie pracowita z kilku przyczyn, między innymi dość znamienny wpływ na ten stan ma bardzo ścisła współpraca fundacji z Animal Patrolem, komórką Straży Miejskiej. Wolontariuszki, podejmujące interwencję w przypadku zgłoszenia niesamodzielnego miotu, przekazują oseski na wykarmienie do Kociej Mamy, co oczywiście zwiększa ilość kotów na pokładzie. Nie przeszkadza mi ten stan, wręcz cieszy, ponieważ do tej pory i tak maluszki były zgłaszane do nas, a w przypadku, kiedy zdarzenie miało miejsce w nocy, z natychmiastową reakcją pomocową bywało różnie, ponieważ żadna z nas w tych godzinach nie dyżuruje, w przeciwieństwie do służby mundurowej. Ponieważ rozsądek i życiowe ustalenia zawsze wiodą do sukcesu, normy wprowadzone i przestrzegane pozwoliły uniknąć kolizji, kocięta były ratowane, a ja mogłam spokojnie spać. Dyżurny kennel, zapas mleka oraz kittenkowa karma, są stałym, żelaznym zapasem na posterunku przy ulicy Rydla, gdzie się mieści siedziba Animalsów. Typowo dla mnie, wszystkie aspekty każdej maluszkowej interwencji zostały przewidziane, przygotowane, solidnie zabezpieczone.
Rytuałem stało się zapytanie: ile po nocy mamy nowych na stanie i kto chrzci, czyli nadaje imiona. W krew weszły wszystkim kiedyś dla nich śmieszne, nasze fundacyjne procedury, troszkę trącące przesądem, czarną magią, czy zaklinaniem rzeczywistości. Im bardziej zacieśniała się współpraca, tym bardziej mieli świadomość, jak trudna toczy się walka o utrzymanie przy życiu każdego maleńkiego orzeszka. Imię miało moc, kot przestał być tylko bytem nikomu niepotrzebnym, a stał się członkiem naszej kociej gromady, o którego życie z troską zabiega fundacja.
To, że przyjmujemy kocięta, to zawsze tylko niewielki fragment każdej interwencji. Kiedy przekazywane są porzucane czy znalezione kociaki, nie ma z reguły dalszego ciągu, ale w przypadku, kiedy jest zgłoszenie i na miejscu mundurowy dostrzega rzeczy niezwykłe, o tym fakcie niezwłocznie powiadamia fundację. Oczywiście wtedy zawsze następuje ciąg dalszy.
Z enklawy kociej na obrzeżach miasta partol podjął dwa kociaki przyduszone drewnianymi paletami, jednego kota nie udało się uratować, przeżyła kotka, otrzymała imię Sanah. Coś nie dawało spokoju wolontariuszce, podjechała w tę przestrzeń po kilku dniach i kiedy zwiedzała kocią miejscówkę, z przerażeniem odkryła, że domkach zbudowanych z palet koczują całe mioty. Kilka kotek z dziećmi w stanie zdrowia różnym. Ilość osobników oszacowała wolontariuszka na ponad 8 dorosłych i minimum trzy mioty. Z jednego udało się odłowić tego dnia trzy, zwane roboczo sowami, na zabieg pojechał dorosły czarny, a do szpitala trikolorka z dziećmi, których oczy kwalifikują się do zabiegu. Jedna kotka przygotowywana jest do usunięcia obu gałek, jej siostra tylko jednej.
Niby typowa sytuacja, ale jednak naganna. To, że ludzie stworzyli tym kotom domki, to tylko namiastka pracy, którą powinni wykonać z troski o jakość ich życia. Kastracja wyklucza niepotrzebne ciąże. Karmienie kotów przekłada się na ich swobodne rozmnażanie, ponieważ pełna miska wyklucza potrzebę polowania, co idzie za tym, zaburza normalny dla środowiskowych tryb rozmnażania. Syta kotka częściej ma rujkę, a najedzony kocur jest bardziej aktywny.
Ta interwencja spala mnie emocjonalnie, opiekunowie są niezwykle trudni, kłopotliwi w komunikacji. Zaprzeczają oczywistym faktom, przekręcają je, próbują manipulować i mataczyć, zapominają, że to fundacja płaci rachunki za ich niemoc i brak systematycznej pracy.
Komunikacja jest nerwowa, zamiast konstruktywnej, rzeczowej współpracy, godzinami przerzucamy się argumentami, muszę torpedować te ich, wyssane z palca, męczy mnie ta sytuacja i okoliczności towarzyszące. Są koty i trzeba im pomóc, a opieszałość opiekunów nie jest sprzymierzeńcem. Kociaki szybko dorastają, dziczeją w przestrzeni, nabierając nawyków od ostrożnych wobec ludzi rodziców. Karygodne jest, że sami nie próbują socjalizować, a oczekują, że fundacja wykona za nich całą robotę, czyli odłowi dorosłe, wyleczy maluszki i poprowadzi do adopcji. Są w błędzie! Nie ma takiej opcji, żeby ktoś z cynicznym uśmiechem groził mi palcem albo próbował ustawić do kąta. Oczywiście, z przyjemnością pomożemy każdemu, kto respektuje i docenia nasze doświadczenie, ale nie takim, którzy z pychą i wyższością traktują naszą misję wobec kotów. Fundacja nie wspiera dziwnych pomysłów opiekuńczych, nie przymyka oczu na odrzucanie kastracji jako środka regulującego populację. Sytuacja jest trudna, teraz dalsza współpraca zależy od zachowania opiekunów. Pokazałam siłę oraz moc sprawczą Kociej Mamy, otworzyłam drzwi, za którymi czeka pomoc.
Czas biegnie, karmiciele są pasywni, a ja wcale nie muszę wejść w rolę odbiorcy kotów. Ile mogłam, tyle przekazałam. Na ile umiałam, na tyle zmotywowałam. Co zrobią, jak postąpią, nie mam na to wpływu. Chory miot mamy u siebie, przebywa z matką w klinice Vetmed, losy innych kotów są tylko w ich rękach. Jeśli mają sumienie i serce na właściwym miejscu, powinni skorzystać z okazji i nie zmarnować danej im szansy na zrobienie porządku, w oparciu o budżet Kociej Mamy. Jeśli natomiast przesadzą, przesuwać będą w czasie realizację zadania, wycofam się z finansowania, ponieważ im większe koty, tym większe nakłady i dłuższa droga do ich socjalizacji.