Enklawy to specyficzne domy stałe, w których koty same wybierają formę socjalizacji i komunikacji z opiekunem. Kilkanaście lat temu utworzyłam je z potrzeby chwili, z troski o los prześladowanych kotów, kierowana desperacją, pełna lęku i niepewności czy aby mój pomysł faktycznie będzie trafionym i zamiast pomóc nie wyrządzę krzywdy. Jednak postawiona pod murem przez okoliczności, że totalne dzikusy złapane na zabiegi i oczekujące w zamknięciu aż podejmę jakąś decyzję, mimo upływu kilku tygodni ani na moment nie przestały atakować, kiedy opiekun sprzątał kennel czy też dawał im jedzenie.
Wiedziałam, że ta sytuacja może trwać wiecznie, a wyraźniejszego sygnału sprzeciwu, koty nie były wstanie już wysłać. Podarte ręce, pogryzione, świadczyły o skrajnej niechęci, wrogości, złości na tę okoliczność. Fatalnie się złożyło w przypadku tych kotów, że nie mogłam ich oddać w środowisko, w którym dotąd bytowały, jakiś psychopata strzelał do nich jak do tarczy ze śrutu. Kiedyś nie było jeszcze takich sankcji prawnych za prześladowanie zwierząt. Organizacje zwierzęce dopiero rozpoczęły proces naciskania na polityków i administrację państwową w walce o dobrostan zwierząt. Psy z uwagi na tworzenie watah odławiane były do schronisk, inaczej miało się położenie kotów, te z automatu traktowano jak mało ważne istoty i jakoś łatwiej było przymknąć oko na bestialstwo na jakie były narażone. Przyznanie kotom miejskim statusu kotów środowiskowych, automatycznie spowodowało ich ochronę prawną, co dało maleńką nadzieję na zmianę ich losu i traktowania.
Wracając do tamtych dni, pamiętam, iż pierwsza nasza kocia bezpieczna miejscówka, czyli enklawa w Szkocji pod Bydgoszczą powstała pod nadzorem wójta, zapalonego kociarza. Kiedy mieszkańcy wioski zaufali mi w kwestii zaopiekowania przekazanych kotów, potem co rok, kiedy starsze odchodziły prosili mnie o kolejne dziki.
Raz popełniłam faux pas, kiedy to zawiozłam 10 kotów z czego 8 było kolorowych. Nie mogłam wiedzieć, że wójt akurat tak umaszczone kocha najbardziej. Stało się tak, że tego roku dwa razy Fundacja odwiedzała Szkocję, bo takie było zapotrzebowanie, a wójtowa od tej pory zawsze upewniała się u źródła: „Pani Izo, poproszę zgodnie z umową, tylko szare, czarne i bure, żadnych kolorowych, bo mąż znowu starci głowę…”.
I tak mijały lata, a ja zadowolona z eksperymentu, szczęśliwa z udanego pomysłu, otwierałam kolejne enklawy w przeróżnych miejscach w całej Polsce.
Dobre wieści szybko się roznoszą, więc opiekunowie tych już funkcjonujących byli najlepszym świadectwem w jakim stylu prowadzę ten projekt.
Aukcje pomocowe publikowane przez Iwonkę na portalu Ratuj zwierzaki.pl raz spinają się lepiej, raz gorzej. Temat ten nie dawał Ani spokoju, pewnego dnia zaczęła drążyć: „Iza, ile my mamy enklaw? Ile bytuje w nich średnio kotów? Jakie są przeciętne koszty utrzymania? Ludzie nie mają świadomości, jakim stałym jest to dla Fundacji obciążeniem finansowym!”.
I się zaczęło drążenie kwestii kociomaminych enklaw. Jak zwykle, tradycyjnie u nas nic nie może być proste, zawsze są wyjątki od zasad spowodowane specyfiką wynikającą z opieki nad stadem.
Troszkę udało nam się zaprowadzić porządek, przede wszystkim to ja zostałam wyprowadzona z błędu, iż troszczę się o 19, a nie o 13 kocich enklaw. Jakoś przez lata ten projekt odrobinę niepostrzeżenie się rozwinął.
Czyniąc porządek, zacznę od klasyfikacji, są dwa rodzaje: moje i karmicieli. W moich bytują koty przeniesione z dotychczasowych miejscówek, w karmicielskich siedzą koty, które są kastrowane – to jest obligatoryjnie stawiany warunek, ale bezpiecznie mogą bytować w budach, komórkach albo piwnicach.
Enklawy z Łodzi i okolicy same według zapotrzebowania stawiają się po odbiór karmy, enklawom poza naszym regionem wysyłam przelewy w kwocie 700 zł raz na kwartał. Średnio w każdej bytuje od 3 do 10 futer.
Są też 3 enklawy, które mimo, że mają moje koty zrezygnowały ze wsparcia, jest to ich decyzja, a wynika z faktu, iż w ten sposób chcą Fundacji okazać pomoc.
Reasumując, podsumowując tę aktywność, mam nadzieję, że teraz udało mi się przybliżyć temat, że sympatycy dostrzegą, jak duże koszty związane są tylko z pozoru prostą opieką nad kotami środowiskowymi.
Sytuacja jest trudna, bowiem przeważnie karmicielami kotów są osoby starsze, a więc żyjące tylko z emerytury. Nie chcę stawiać ich przed dylematem czy mają kupić jedzenie dla stada, czy zrealizować swoją receptę. Pełnią oni wyjątkową rolę w monitoringu stada, codziennie bez względu na pogodę i porę roku, o określonej porze stawiają podopiecznym miseczkę z karmą. To oni meldują mi o stanie zdrowia mruczków, zgłaszają nowe osobniki oraz informują o wypadkach czy zdarzeniach wymagających hospitalizacji.
Mając za cel najważniejszy ratowanie kotów kalekich i powypadkowych, nie mogę udawać, że nie dostrzegam zagadnienia związanego z prostą czynnością codziennego żywienia. Kiedy prowadzone były w normalnym trybie spotkania edukacyjne częściej mogłam pomagać, obecnie w zależności od stanu futer na pokładzie, a także wysokości faktur za bieżące czynności medyczno-opiekuńcze. Z tych wszystkich powodów, w nadziei, że dostrzegli Państwo ważność problemu, raz jeszcze poproszę Iwonkę o założenie aukcji na zakup karmy.