Czasem się przeleje.
Tak zadziało się i tym razem. Jego śmierć napełniła mnie smutkiem, ale mimo żalu, czuję ogromną radość, że Opatrzność postawiła nas na tej samej drodze. Kiedy Go poznałam, ileś tam lat temu, polubiliśmy się ogromnie od pierwszej chwili. Był to coś w rodzaju porozumienia dusz.
On sławny wtedy bardzo, w szczycie estradowej formy, pewny siebie, z koneksjami, wymagający uznania adekwatnie do świadomości bycia gwiazdą i ja, kociara, ucząca się bycia szefową, dystansu do drobnych kłamstw, do półprawd, do zachowań małych. Ja, tak mało odporna na politycznie poprawne bzdury, na plotki za plecami, z alergią na nieszczere uśmiechy.
Zabawna to była przyjaźń.
Od samego początku mi matkował.
– Dziecko – mówił wyniośle – A dajże spokój, po co się pieklisz? Zjedz lepiej galaretkę. Świata nie zmienisz, każdy się musi na nim zmieścić, i dobrzy i źli, mili i wredni, chciałabyś rządzić bez problemu aż tak dobrze nie ma.
Po czym wracał do wspomnień wybierając stosowną do moich zmartwień anegdotę.
Zaglądałam do Niego, kiedy tylko miałam czas. Bywało, że nawet kiedy urobiona po pachy, łapałam telefon i pytałam: Wszystko w porządku?
– Jak przyjdziesz to się dowiesz – odpowiadał tym swoim melodyjnym, pięknym tembrem.
To było nasze hasło.
Kiedy odszedł z estrady, grono znajomych automatycznie się zredukowało, zostały te najłatwiejsze przyjaźnie wirtualne. Kilka klików nawet sympatycznych, jakiś uniesiony w górę kciuk. Jak to ma się do fizycznej obecności drugiej osoby? Jak powiedzieć o strachu przed śmiercią, chorobą, nagłym ograniczeniem?
Kiedy słyszałam ten sarkazm w głosie włączał się alarm.
– Bożena, jakie masz plany? Trzeba jechać i reanimować znowu ma doła.
Ja od lat w niedoczasie, ona też z problemami ale dla Niego zawsze miałyśmy czas.
Bywało, że nasze niepokorne dusze, nasze charaktery dawały o sobie znać, wtedy kłótnię wyciszała Bożena, a my na tej samej kanapie, przy jednej ławie ale bokiem do siebie walczyliśmy o przewagę.
– Kiedyś zrobię Wam zdjęcie, dwa kozły uparte – śmiała się Bożena.
– Smarkatej nie ustąpię – jeszcze bardziej się pieklił.
– To, że jest starszy, nie oznacza, że ma monopol na rację – jeszcze się ugadywałam, choć wiedziałam, że zaraz zapyta czy chcę kawy czy jego nalewki
To nas łączyło, oboje kochaliśmy kucharzenie.
Jakoś kilka miesięcy temu powiedział:
– Mam złe wyniki, muszę iść do szpitala na badania.
Jak zwykle nie zawiodła mnie intuicja.
– Kiedy mogę zajrzeć? – zapytałam bez wstępu.
– Gdzie Ty masz dobre maniery do jasnej cholery?! Najpierw mówi się Dzień dobry!
Uśmiechnęłam się, bo prowokacja się udała.
– Jestem w szpitalu w Głownie, spotkamy się jak wrócę, nikt mnie tu nie odwiedza, no bo jak?
– Tralala, w Kanadzie nie jesteś! Dzwonię do Bożeny! Dziś będziemy.
Już gasł. Rozmawialiśmy o rzeczach ważnych i nie. Nie było między nami zakłamania, był szczęśliwy, gdy pytałam pielęgniarek czy grzeczny z Niego pacjent, kiedy strofowałam jak dziecko, by jadł .
– Kochana jesteś jędza – rzekł na odchodne.
Potem wrócił do domu i podjął próbę.
Ile mogłam tyle byłam.
Kilka dni przed KotoManią pojechałam z zaproszeniem. Nie miałam tradycyjnie na nic czasu, ale nie miałam sumienia, by przegapić. Otworzył drzwi, czekał na reakcję.
– Wiesz, nikogo już nie przyjmuję oprócz Ciebie…
– I dobrze, po co mają pleść, w chorobie nikt nie wygląda pięknie, jak ja byłam po złamanej ręce też mi nie pozwoliła Renia nigdzie chodzić.
Tym razem ja robiłam herbatę, usiadłam na swoim miejscu, wiedząc, że to ostatni raz.
– Odważna jesteś nagle – powiedział.
– Boisz się? – zapytałam.
– Nie, raczej nie…
Cieszę się, że nie zafundowałam sobie wymówek, że nie muszę teraz sobie nic wyrzucać, że mieliśmy swoją szczerą godzinę, oboje wiedzieliśmy, że to nasz ostatni raz.
Było między nami różnie, jedno drugie często doprowadzało do furii, ale jak się trafią dwie niepokorne istoty musi czasem skrzyć.
Od Niego nauczyłam się zostawiać za sobą wszystko to, co mnie zraniło, zabolało, rozczarowało.
Czerpałam z Jego doświadczeń siłę, a był nadzwyczaj charyzmatycznym. „Jesteś egoistą” – wyrzucałam mu, ale on szybko znajdował odpowiedź: „Altruistą już byłem i co? Męczę się z kociarą!”
Miał rację! Teraz, kiedy Go nie ma, rozumiem, że planując swój los wiedział, że wszystko ma swoją cenę i przystał na to. Nie rozczulam się nad Nim, nie żałuję ani jednego razem spędzonego dnia. Dzięki Niemu więcej zrozumiałam, poukładałam, przewartościowałam.
Nie jest to laurka ku czci, jest to wspomnienie Przyjaciela, który mimo iż kompletnie nie tolerował kotów, przez wiele lat wspierał moje społeczne działanie jak tylko mógł.
Do końca swoich dni żył Galą, dopytywał o scenariusz, o pomysł na konferansjerkę.
On, który tak cudnie budował zdania, wręcz je cedził delektując się i ja, która w pośpiechu przed kolejnym telefonem starałam się coś opowiedzieć.
-Nie skrzecz – mitygował mnie – Nikt by Cię z taką dykcją nie zatrudnił na estradzie.
– Ja się tam nie pcham, wolę koty łapać.
– No tak… – śmiał się – Mało, że kociara to jeszcze pyskata!
Podobno pierwsze dwa lata są najcięższe, wtedy najbardziej brakuje tego, kto znika bezpowrotnie z naszego życia. Czy mam niedosyt z bycia razem? Chyba nie.
Szczęśliwa, że byłam też częścią Jego bardzo dojrzałego życia, że robiłam w nim zamieszanie, że rozwiewałam nudę podobnych do siebie dni. Dostaliśmy się sobie w prezencie w czasie, kiedy ja już na tyle miałam za sobą doświadczeń, by docenić wszystko to, co chciał mi przekazać i powiedzieć .