Radosna chwila czyli adopcja Pirata Bzyka

Mam marzenie, takie małe, a właściwie maleńkie, kompletnie nie związane z kotami, mimo iż jestem szefową jednej z największych, najprężniej działającej Fundacji. Otóż marzy mi się, bym nie musiała, jak kot spadać na cztery łapki i by zawsze wszystko działo się jak w starym szwajcarskim zegarku, żebym nie musiała gasić pożarów ani ratować sytuacji kłopotliwych wynikających z naszego pośpiechu z życia na wariackich papierach.


Pirat Bzyk, pierwszy kot w historii Kociej Mamy chrzczony w dwukrotnie przez wylęknione Jego stanem krytycznym lekarki. Pamiętamy traumę jaka towarzyszyła Jego ratowaniu i niesamowitą walkę zespołu obu klinik, które podjęły się zadania utrzymania kota przy życiu. Maleńki, z kocim katarem, z gilem zatykającym nos, z krwawym kikutem zamiast łapki, z temperaturą 33 stopni, w takim stanie wszedł na pokład Fundacji, mało kto rokował, a jednak się udało.
Dni mijały, malec łapał okruchy życia, ale też fundował niewielkie atrakcje, a to nastąpił nawrót kociego kataru, a to wykluła się kalcywiroza. Napięcie nie opuszczało ani mnie, ani wolontariuszy, ani prowadzących kota lekarzy.

Kiedy nastąpił dzień, w którym usłyszałam komunikat: “Pani Izo, można zabierać Pirata Bzyka.”, byłam przeszczęśliwa, wiedziałam, że zbliża się finał niesamowitej walki.
Za każdym razem transport kota zostawał w gestii wolontariusza Wojciecha. Śledził walkę malca z ogromnym napięciem, tak samo jak zresztą cała nasza kocia społeczność. Kiedy publikowałam zdjęcia Pirata Bzyka momentalnie pojawiały się dodające otuchy komentarze.
Wreszcie nadszedł dzień, w którym odbyłam wstępną rozmowę adopcyjną z panią zdecydowaną “dokocić” swoje stadko, wybrała naszego cudaka, bowiem w domu już ma jednego trójłapka.
Po rozmowie czułam przez skórę, że to będzie fajny dom, ustaliłam adopcję na środę, tradycyjnie poprosiłam Wojtka i opiekunkę, u której przebywał na tymczasie o asystę. Wszystko szło jak po sznurku aż do momentu, kiedy zapytałam: “A gdzie jest kota książeczka zdrowia?”. Stenia zrobiła wielkie oczy: “Pewnie jest u Maryli.”.

Maryla w odpowiedzi: “Zapytaj proszę Wojtka, On kota przewoził…”.
Popatrzyłam na siedzącego obok: “Wojtuś a co zrobiłeś z kota dokumentem?”.
Chwila zastanowienia, zasadna zresztą, bo on non stop jakieś kociaki wozi.
“Nie dali mi w klinice, była szalona kolejka, a ja się spieszyłem.” – ot i zagadka się wyjaśniła.
“No pięknie, zaraz się wścieknę.” – rzuciłam ze śmiechem – “Poważna szefowa poważnej Fundacji, a na adopcję się wybiera bez niezbędnych dokumentów…”.

Ale ja zawsze mam plan awaryjny. “Zawracaj proszę jesteśmy blisko obok pierwszej klinki, w której Pirat przebywał – co za różnica kto zrobi wypis, mają przecież nasze książeczki.”.
By czasu nie tracić połączyłam się z kliniką, która się zagapiła: “Tu Kocia Mama, właśnie jadę na adopcję, a nie mam najważniejszej rzeczy, popatrz proszę w komputer i znajdź historię choroby Bzyka, Doktor Amicusa mi pomoże, uratuje prestiż Fundacji, do Was za daleko by jechać, a i tak już jestem po czasie.”.

I tak w wyniku zbiegu dziwnych okoliczności, dziewczyna, która przyjmowała kota w stanie krytycznym, po kilku miesiącach miała okazję zobaczyć jak z małego zdechlaka wyrósł piękny trójłapy kotek. Wtedy była Jego stanem przerażona, nigdy nie zapomnę zdjęcia, które mi przysłała i dopisku: “Ten kociak słabo rokuje…” i mojej prośby: “Działaj, może się uda!”.