Doskonale znamy hasło „wleczone koty” i wszyscy świetnie pamiętają sytuację, w wyniku której ono powstało oraz kiedy je przypominamy i jeszcze chętniej używamy.
Tym razem Arleta, ale w szalenie wzbogaconym składzie, ponownie przywlokła koty z Płocka. Ostatni raz była u mnie z wizytą w ubiegłym roku, jesienią, kiedy to już dość mocno widać było ciążowy brzuszek. Tym razem asysta była solidna, nie dość, że poznałam dwie kolejne ewidentne kociary, jedna z nich to właśnie sprawczyni podróży, przekazywała fundacji dorosłą kotkę Pinię i młodego, podrzuconego kocurka, to jeszcze miałam przemiłą niespodziankę, mogłam bowiem poznać kolejne dziecko fundacji czyli małego synka Olafka. Tak, tak, to właśnie na cześć rosnącego kociarza, malec z Płocka otrzymał na nowe życie imię.
Niejedna, moim zdaniem, osoba zadaje sobie pytanie, dlaczego to aż z tak daleka godzę się przyjmować koty. Czy mało jest kociej biedy w Łodzi? Czy fundacja ma takie moce sprawcze żywieniowo- opiekuńcze i adopcyjne, iż odważa się na takie kontrowersyjne decyzje?
Mając świadomość nasuwających się pytań i to nie tylko u ludzi nam przeciwnych, chętnie wyłuszczę podstawę swojej decyzji i racje, które zawsze sprawiają, że akurat w Kociej Mamie Arleta może liczyć na pomocną dłoń i wsparcie. Pamiętamy, jak się zaczęła się znajomość dziewczyny kilka lat temu, jej trwająca do dziś przyjaźń z fundacją. Ponieważ pamięć ludzka jest ulotna, a są tacy, którzy z niej wypierają niewygodne czy trudne wspomnienia, przypomnę o dramatycznym, pełnym rozpaczy apelu o pomoc dla koczującej pod autem matki z dwójką dzieci, której to poprzedni miot zatłuczony został przez rozwydrzone dzieci kamieniami.
Nie znałam autorki postu, nawet nie mam pojęcia dlaczego tenże mi się wyświetlił, ale znając moją intuicję, ten koci siódmy zmysł, czytając miałam ciarki, bo czułam, że nie tylko był to faktycznie prawdziwy komentarz, ale z tych prostych słów aż biła żarliwa prośba o ratunek, choćby dla tych kocich dzieci. Swoim zwyczajem, długo nie deliberowałam, napisałam prosto: PRZYJMĘ PAKIET i na czacie podałam adres. Przyjechały nie tylko koty, ale miałam wtedy okazję poznać przecudowną dziewczynę, kociarę, która jakoś nie mogła otrzymać lokalnie pomocy. Nie mnie osądzać, oceniać, komentować. Po tamtym pakiecie oczywiście zawitały do Łodzi i następne. Najpierw wlokła z narzeczonym, potem z oficjalnym mężem. Wlokła w zaawansowanej ciąży, teraz wlecze z przyjaciółkami i małym syneczkiem.
Dlaczego pomagam? Bo i ona tym samym odpłaca. W pracy aż roi się od ulotek fundacyjnych, ale nie tylko. I ona, i rodzina, i znajomi i klienci, wszyscy, jak jeden mąż, pomagają Kociej Mamie. Nie tylko okazjonalnie, kiedy szykuje się wleczenie. Kiedy tylko jest okazja, wkraczają ze wsparciem. Kupują koszyczki na wydarzeniu, wpłacają datki na cele, przeglądają fanty na Pchlim Targu. Są zawsze czujni, zawsze pomocni, zawsze pamiętający, ile dobrego otrzymali od fundacji. Nie kręcą, nie mataczą, nie sieją fermentu. Nie to, co ci nasi niektórzy, co w twarz się śmieją i czapkują do ziemi, a za plecami szyderczo spiskują. Ludzie są różni i zawsze byli, a ja, skoro na sercu leży mi dobro Kociej Mamy, byłabym ostatnią idiotką, gdybym zrezygnowała z pomagania tak fajnej dziewczynie, jaką jest Arleta. Nie jej winą jest styl pracy miejscowych organizacji, a ja, dbając o promocję i reklamę, piekę dwie pieczenie na jednym ogniu. Nie dość, że zwiększa się naturalnie ilość sympatyków, bo siłą rzeczy o działaniach fundacji dziewczyna rozprawia na prawo i lewo, przy każdej nadarzającej się okazji, to również dajemy wyraźny sygnał o kondycji faktycznej. Nie tej pisanej, nie tej opowiadanej, ale sprawczej w konkretnej sytuacji.
Zdaję sobie sprawę, że wizyta obu towarzyszących Arlecie kobiet nie była kwestią przypadku, chęcią udziału w miłej wycieczce. Dziewczyna przez te lata znajomości doskonale mnie poznała i rozszyfrowała, wiedziała jak mnie zmiękczyć, dlatego zabrała ze sobą Olafka. A znając moją intuicję, chcąc ułatwić swoim kociarom ewentualną komunikację ze mną, przywlokła je, bym sama mogła je poznać osobiście i zobaczyć, jak im patrzy z oczu! Czarownicą nie jestem, jednak mam to wyczucie do ludzi. Umiem widzieć to, czego nie chcą pokazać, odczytać intencje, którymi nie chcą się podzielić. Potrafię być miła, ale i szalenie wyniosła i zdystansowana, kiedy wiem, że tylko szczelna bariera uchroni mnie przed podłością, złośliwością i kąśliwym atakiem. Praca zawodowa i jednocześnie nieustanny kontakt z ludźmi, wyrobiła u mnie umiejętność dobrego szacowania ludzkiej natury, co często pomaga uniknąć nie tylko dziwnych bliższych kontaktów, ale i kłopotliwych sytuacji.
Wrażenia po wizycie są pozytywne. Jak dalej potoczy się nasza znajomość, tego nikt nie wie.
Poznały moje koty, usłyszały troszkę o fundacji, podzieliłam się spostrzeżeniami odnośnie obecnej sytuacji i oczywiście wyraziłam współczucie, że tak daleko muszą szukać pomocy dla środowiskowych kotów. Z wiatrakami się nie wygra, ja robię swoje. Mając zaufanie wolontariuszy, tak działam, by Kocia Mama z moich decyzji miała wyłącznie profity.