Politechnika od lat kojarzy mi się z Izą bez względu na aktualny kolor włosów zwanej Rudą, panem Krzysztofem, któremu z sympatii pomaga Ania i wspólnie wpychają mi koty do Fundacji oraz z corocznym wiosennym kiermaszowaniem.
Pojawiamy się tam wiosną od lat. Schemat wydarzenia podobny: Iza ustala terminy, potwierdza zaproszenia, Emila przygotowuje plakat, a ja montuję ekipy sprzedażowe.
Mimo trudności z obsadą, związanych ze zmianami w aktywności życiowej wolontariuszek, jakoś zawsze udaje się zgrabnie przedsięwzięcie zaplanować i przeprowadzić.
W tym roku odbyło się bezkolizyjnie dzięki grupie naszych Autek. Sprawna logistyka jest podstawą pracy, bowiem na tym poziomie aktywności Fundacji, przede wszystkim ja muszę swój czas skrupulatnie planować, nie stać mnie na żadne poślizgi spotkaniowe. Nadal, mimo ogromnego wsparcia wolontariuszek, to jednak na mnie spoczywa najwięcej obowiązków. Sama tylko komunikacja zadaniowa pochłania mi czas w takim tempie, że niestety doba jest dla mnie zbyt krótka.
Nauczyłam się maksymalnie wykorzystywać swój czas, bowiem alternatywną opcją jest albo zawodowe bezrobocie, a na to mnie nie stać, albo zmniejszenie aktywności Fundacji a to odbyłoby się ewidentnie ze startą przede wszystkim dla kotów. Tak więc stałam się pośrednio ofiarą własnego sukcesu.
Kilka dni przed planowanym kiermaszem, odbyłam dwie rozmowy rekrutujące. Jedną z chętnych była dziewczyna z Pabianic, nota bene adoptująca jakieś 13 lat temu rudzielca chorego na serce. Koleżanka Olgi znalazła wtedy miot kociąt w śmietniku, zdrowe bez problemu trafiły do adopcji, ale chory czekał. Olgę skierowała do mnie Żyrafa. Dalej to już klasyka mojego działania, kotek znalazł dom, a grupa opiekunek powitała Olgę w swoim gronie.
Rudy, mimo słabego serca, cieszył się kilka lat fajnym życiem, a Ela teraz, po latach powróciła do mnie, ale już jako dorosła, świadoma swoich potrzeb aktywności wolontariackich. Rozmowa pozwala na zbudowanie bardzo wstępnego zarysu profilu człowieka, zawsze konieczna jest weryfikacja również bezpośrednia. Nie mam czasu na eskapadę do Pabianic ani na pogawędki u siebie przy kawie. Zbliżał się termin kiermaszu, więc nadarzyła się okazja pierwszego sprawdzianu. Chętna na wolontariat przeszła gładko rozmowę wstępną, teraz nadszedł czas przekonania się, jak się przekładają chęci na faktyczną aktywność.
Od pewnego czasu dla mnie jednym z kluczowych pytań jest to, o przynależność wcześniej do innych pro zwierzęcych organizacji. Nie przekreślam nikogo, kto łączy pracę społeczną w różnych branżowo organizacjach, ale raczej staram się unikać kogoś, kto pracował już w kociarskiej fundacji.
Tę kwestię mam akurat dokładnie sprawdzoną, a na poparcie stanowiska konkretne przykłady. Jeśli u nas, w tak liberalnej grupie, wolontariusz ma kłopoty aklimatyzacyjno- komunikacyjne i jego praca jest generalnie mało efektywna, to idąc gdzie indziej też nie rozwinie skrzydeł i po chwilowym wybuchu aktywności, jego zapał przemienia się w słomiany ogień. Lawirant, pieniacz, matacz, leń nagle nie zmieni swojego charakteru ani mentalności.
Na trzy dni przed wizytą na Politechnice, podałam Eli kontakt do Gosi i adres biblioteki mieszczącej się w budynku Wydziału Chemii.
Rozpoczął się test.
Pierwszy jego krok to samodzielność.
Drugi: aktywność.
Trzeci: kreatywność.
Czwarty: sposób komunikacji.
Tak się porobiło i nie jest to wynikiem mojego zadufania czy też wywyższania, jest to wypadkowa permanentnego braku czasu, mimo tylu koordynatorek i asystentek. To już nie wolontariat ale pełny etat, siedem dni w tygodniu, od świtu do zmierzchu.
Mini egzamin wypadł pozytywnie, dziewczyna kontaktowa, rzeczowa, poruszyłyśmy tysiące kwestii i tematów, ile mogłam, na ile czas pozwolił, tłumaczyłam, wyjaśniałam, szkoliłam.
Na pożegnanie powiedziała do zobaczenia, znaczy nie przeraziłam tempem. Teraz ma czas na przyswojenie wiadomości, na ewentualne pytania, ale już zgłosiła gotowość bycia DT, pomocy w prowadzeniu zajęć z kociej edukacji i wsparcie kiermaszowe. Kolejny wolny strzelec pracujący swoim rytmem, zatem kocia opatrzność czuwa, jedna dziewczyna podejmuje pracę w określonym czasowo etacie natychmiast pojawia się pomoc pracującej w trybie wyznaczonym czasowo przez siebie.
Sam kiermasz tradycyjnie odbył się według schematu: stoisko odwiedzali stali, zaprzyjaźnieni z Fundacją goście. Byli hojni.
Odwiedzając te same placówki, staram się każdego roku odrobinę zmienić proponowane produkty, pamiętając, po które sięgają kupujący najczęściej, wybieram podobne tematycznie, ale wykonane kompletnie inną techniką.
Myślę, że oprócz dochodu ze sprzedaży, a w tym roku był imponujący, bo prawie 1000 zł, to szalenie miła jest informacja, że w przyszłym roku otrzymamy zaproszenie na jeszcze jeden wydział do trzeciej politechnicznej biblioteki.
Deklaracja poprzedzona fajnym oburzeniem: „Kocia Mamo, a czy jesteśmy gorsi, że nas nie odwiedzasz?”
Zatem za rok mam lekko podniesioną poprzeczkę przygotowywania cyklu odwiedzin wiosennych o jeszcze jedną miejscówkę, tym samym wydłuża się maraton sprzedażowy co finalnie przełoży się na koci budżet, ale i reklamę i promocję Fundacji.
Kolejna zdumiewająca sytuacja. Od lat pojawiamy się w gościnnych murach z tymi samymi produktami w zasadniczy sposób nie zmieniając oferty, a jednak nadal jest na nie popyt i powiem, że obserwuję wręcz wzrost nie regres liczby kupujących.