W zasadzie, z aktywności medialnej wycofałam się już kilka lat temu z prostej przyczyny – braku czasu. Kiedy Fundacja nie była tak absorbująca, mniej było projektów wymagających nadzoru, dlatego większą uwagę przykładałam do promocji oraz reklamy Kociej Mamy. Wraz z rozwojem firmy, zabieganie o darczyńców zmieniło formę. Już nie były potrzebne nośniki tradycyjne, ich miejsce zajęły interwencje.
Wynik naszej pracy zostawiał w kociarzach trwały ślad i motywował ich w rewanżu do pomocy.
Jednak w każdym schemacie są sytuacje wyjątkowe, tradycyjne perełki potwierdzające regułę. Zrezygnowałam z przyjmowania każdego zaproszenia. Mam na tyle zajęty kalendarz, że to ja niestety dyktuję, kiedy mam wolne terminy. Na szczęście, ścisłe grono dziennikarzy, z którymi współpracuję, nie interpretuje tego jako kaprysu, lecz raczej jako konieczność wynikającą z natłoku obowiązków – po prostu proza życia.
To, w jakim amoku żyję ma świadomość każdy, kto tylko spotyka się ze mną systematycznie. Nie mam czasu na straty, na dziwne bezsensowne rozmowy. Życie rodzinne, zawodowe oraz działalność fundacyjna stanowią mieszankę bodźców, która mogłaby doprowadzić niejedną osobę o słabszej kondycji psychicznej do szaleństwa lub wyczerpania nerwowego.
To, że mam dobrze dobrane grono współpracujących duetów, to dla mnie świetna pomoc ułatwiająca codzienność, aczkolwiek i tak wszystkie kwestie szczególnie dotykające budżetu, oczekują na moje zatwierdzenie, przyzwolenie czy korektę.
Dzisiejsze spotkanie z Olą, dziennikarką sympatyzującą z Kocią Mamą od wielu lat, było planowane od dłuższego czasu. Pamiętamy, że w tym roku podczas naszej kolacji urodzinowej wręczane były statuetki dziennikarkom związanym z Fundacją. Niestety, Ola była nieobecna z powodu infekcji, która, jak wiemy, zimą zbierała solidne żniwo właśnie wśród dziennikarzy prowadzących programy z udziałem gości. Nie każdy, kto zarażał, sam się czuł chorym czy miał niepokojące objawy, więc wielu dziennikarzy zostało zarażonych kompletnie nieświadomie. Co zaplanowane, będzie dokonane, od tej opcji nie ma ulgi, dlatego czekałam na stosowny moment, by wręczyć Oli prezent, a przy okazji poruszyć najważniejsze fundacyjne tematy.
Oczywiste jest, że zaskoczyłyśmy prezentem. Natomiast nawiązanie do tradycji Kotomanii, jej ewolucji i rewolucji jako wydarzenia świętującego urodziny, sądzę, że było dobrym wytłumaczeniem dla tych, którzy tęsknią za imprezami, na które przybywało nieraz nawet ponad 300 gości. Patrząc z perspektywy czasu, to nie była dla nas gala, święto, relaks. To było wyzwanie opłacone wielogodzinną pracą. O wiele bardziej przypadły mi do gustu elitarne wieczorne kolacje, które stanowią okazję do rozmów, refleksji, wymiany zdań i poglądów, wspólnego spędzania czasu z wolontariuszami, weterynarzami oraz przyjaciółmi Fundacji.
Doskonale się złożyło, ponieważ do rozmowy doszedł jeszcze jeden ciekawy i bardzo ważny dla nas element działania, a mianowicie dotacja z Urzędu Marszałkowskiego w ramach projektu „Moce nadŁódzkie”.
Dość dużym dylematem zawsze była oczywiście kwestia budżetu, który przeznaczałam na projekt edukacyjny. W sumie ograniczałam wydatki do minimum, rozdarta między dwoma najważniejszymi dla Fundacji celami. Leczenie kotów starych, karmienie osesków oraz operacje kostne, te cele są oczywiście priorytetem, ale równie ważna jest oświata i promocja świadomej adopcji oraz odpowiedzialnej opieki, a takie kwestie wypracowuje się poprzez spotkania, w których edukatorom towarzyszą oczywiście koty. Mam świadomość, że oferta edukacyjna jest świetnie przygotowana merytorycznie dla odbiorców w każdym wieku. Jednakże środki pieniężne przeznaczałam wyłącznie minimalne, rezygnując z organizacji konkursów i warsztatów tematycznych. Uzyskana dotacja pozwoli na rozszerzenie oferty, na zakup nagród za udział w konkursie, materiałów do przeprowadzenia warsztatów. Wzbogacona i urozmaicona dość zasadniczo oferta powinna zyskać wielu sympatyków. O promocji nowego oblicza zajęć edukacyjnych opowiadałyśmy wspólnie z Blanką, która to jest ważnym, świetnie współgrającym towarzyszem mojego zespołu. Tradycją, wręcz kanonem jest, że na każde spotkanie udaję się w towarzystwie z wolontariuszem, który działa aktywnie w przez siebie wybranej dyscyplinie. Zamysł jest prosty – łatwiej nawiązać fajny dialog, kiedy opowiada się o tym, co się faktycznie robi. Można wtedy dodać śmieszne anegdotki, wspomnieć zabawne incydenty, które niestety na stałe wpisane są w nasz nietuzinkowy wolontariat.
Kiedy rozmowa dotyka kwestii dla nas codziennych, jest lekka, swobodna i naturalna. Inaczej jest, kiedy laik stara się być ekspertem w temacie, o którym ma takie informacje, co ja o budowie promów kosmicznych.
Podczas spotkania, zachęcałyśmy z całego serca do zgłaszania udziału w nowych proponowanych przez fundację formach. Jest to szalone urozmaicenie, nowy atrakcyjny element spotkań z Kocią Mamą, a fakt, że realizujemy projekty w promieniu 50 km od Łodzi, powinno być szczególną zachętą dla szkół, placówek i ośrodków kultury w małych wiejskich środowiskach, gdzie dzieci oraz młodzież mają z racji odległości utrudniony dostąp do wielu atrakcji.
Jest jeszcze jeden drobny szczegół, sądzę, że nawet dość istotny. Fundacja Kocia Mama nie po raz pierwszy zajmuje specyficzne stanowisko. Otrzymanym grantem chce się podzielić z innymi, o których w zasadzie zawsze się troszczyła, czyli dziećmi, osobami niepełnosprawnymi, młodzieżą oraz małymi pacjentami ze szkół przyszpitalnych. Serdecznie polecam udział w przygotowanych projektach!