Nikt nie lubi być zaskakiwanym i stawianym przed faktem dokonanym, gdy nie ma wpływu na decyzję.
Podstawą naszej pracy są oczywiście interwencje ratujące małe kocięta czy koty chore i powypadkowe. Żeby Fundacja działała sprawnie, do każdego rodzaju interwencji muszę się właściwie przygotować. Bardzo często w różnych rozmowach, niby w formie żartu, z dozą pewnego zaciekawienia jakby wietrząc sensację, stawiane jest mi pytanie: „A ile ma pani teraz kotów w domu?”. Zawsze w takich sytuacjach całkiem świadomie i z premedytacją udaję naiwnie, że nie bardzo rozumiem o co mnie się pyta. Wtedy zazwyczaj ciekawski rozmówca czuje, że popełnił ewidentnie gafę, tylko że jest już zbyt późno, by ratować napiętą sytuację.
„A co konkretnie chodzi?” jestem bez serca, ale nie odpuszczam. „Z tym pytaniem o liczbę kotów w domu, pan/i pyta czy stworzyłam mini schroniska w domu? Czy moje życie sprowadza się wyłącznie do grzebania w kocich kupach? A zna pan/i moją Fundację? Widział/a pan/i nasz dorobek? Zatem zadam i ja pytanie: Jak taki poziom pracy mogą osiągnąć odrealnione od życia wariatki?”
Wiem, że nie jestem miła, wiem, że wprawiam w zakłopotanie, ale jakże inaczej mogę tym wszystkim niedowiarkom otworzyć oczy, skoro sami nie potrafią ocenić właściwie sytuacji?
Od zawsze pilnowałam, by moje wolontariuszki nie były zakocone, by miały czas na relaks, na hobby, na realizowanie siebie. Ten wolontariat i tak już pochłania ogromnie.
Punktem wyjścia każdej aktywności jest pytanie skierowane do wolontariuszki prowadzącej DT: „Czy mogę Cię prosić o przyjęcie kota?” i opisuję kociego delikwenta oraz kreślę plan przygotowywanej interwencji.
To zawsze wolontariuszka decyduje kiedy i czy w ogóle może kota lub miot przyjąć. Ma prawo do pytań, ma także prawo by odmówić i nie oczekuję żadnych wyjaśnień czy tłumaczeń. To jest w 100% wolontariat i każdy powinien szanować i być świadomym wybranej przez nas formy pracy.
Powiem wprost, żeby Fundacja mogła właściwie pomagać, żeby wolontariat nie był dopustem bożym, muszę mieć czas na przygotowanie i zaplanowanie działania. Nie odmawiamy pomocy, nie rozkładamy bezradnie rąk w geście niemocy, ale nie możemy i nie godzimy się na traktowanie nas instrumentalnie.
Tym razem Magda z Żyrafy zadzwoniła w dość nietypowej sprawie.
– Pani Bogusia, moja znajoma, samotna kompletnie osoba, nie licząc trzech kotów, zrobiła mi niemiłą niespodziankę i umarła na nowotwór. Został kot, jeden czarno-biały ma jakieś pięć lat…
– A gdzie pozostałe dwa o których wspomniałaś? – zapytałam, bo już wcześniej opowiadała mi o pani Bogusi.
– Chwilkę wcześniej obie odeszły, jakby przeczuwając co się stanie z ich panią, jedna na złośliwego raka, druga ze starości. Został on, na imię ma Świrek.
– Czy imię adekwatne do zachowania i temperamentu? – zapytałam pełna obaw, bo wiem jakie koty często mają samotne osoby…
– Nie, raczej imię jest wypadkową dręczenia starych kocic. Wiesz, one były już dość stare, kiedy pani Bogusia kocurka przytaszczyła do domu, małą zagilaną kulkę. Kociak chciał się bawić, a staruchy przeważnie spały, więc sama rozumiesz…
– Wiem, mam na co dzień ten sam cyrk, Iwan nieustannie prowokuje Leona bądź Mopika. Tamci chcą tylko leniuchować, a małego energia rozpiera, więc inicjuje zabawę.
Koty spadkowe od zawsze są problemem dla organizacji, bo nagle tracąc opiekuna tracą automatycznie dom. Sytuacja jest beznadziejna, gdy nie ma spadkobierców.
Kot pojechał do Wioli. Ma pięć lat, usunięte wszystkie zęby po ostrej kalcywirozie. Jest miły, spokojny, jego zachowanie jest poprawne.
Damy mu czas na aklimatyzację w nowym otoczeniu. Za kilka tygodni podejmę decyzję o jego losie.