Podróż do enklawy

W naszym życiu nie ma przypadku, nic się nie dzieje bez powodu. Każde wydarzenie, w którym przyszło nam uczestniczyć, niesie za sobą doświadczenie, pomagające nam przyjąć chwile, które nie zawsze są miłe, radosne czy budujące.

Jedna pozytywna okoliczność zmienia nasz punkt widzenia. Tak zadziało się i tym razem, kiedy okazało się, że doskonale wiem, jak rozwiązać problem mruczącego spadku. Poszło szybko, sprawnie, dosłownie jak po sznurku. Maluszki cudnie się leczą, koty zostały odłowione i czekały grzecznie w kennelach, aż znajdę dla nich bezpieczną miejscówkę. Przy okazji otrzymały tabletki na odrobaczenie, probiotyk oraz antybiotyk na zasmarkane nosy.

W głowie miałam plan, jednak najpierw musiała go zatwierdzić osoba, odpowiedzialna za opiekę nad enklawą. W tej wiosce ostatni raz byłam sześć lat temu, daleka jest to wyprawa, ponad 350 kilometrów w jedną stronę. Zawiozłam wtedy sześć kotów, były w dobrej kondycji, a że mają solidną opiekę, jestem przekonana, że długo jeszcze będą pełnić kocie misje.

Wstępnie umówiłam się z Joanną na przyjęcie sześciu kotów, ale kiedy Irenka powiedziała, że złapała ich dziesięć, tym samym wszystkim tam bytującym dając opiekę, wiedziałam, że muszę zweryfikować pierwotne ustalenia. Nie znoszę sytuacji stawiania mnie przed faktem świadomie, z premedytacją. Dokładnie tak samo postępuję wobec innych, eliminuję kolizję, by druga strona nigdy nie poczuła się zlekceważona, oszukana, czy manipulowana. Jasność ustaleń, szczerość, nawet przykra prawda, przekuwają się na wiarygodność, zaufanie, szacunek. Są to niestety niektórym obce przymioty i często ich obietnice są z kategorii pustych frazesów. Nie znoszę ludzi, którzy rzucają słowa  na wiatr, sypią słodkościami, bo tak im akurat w danej sytuacji pasuje. Mija chwila, opada euforia i dopada nas smutna rzeczywistość , że jeszcze nie tak dawno przyjaciel okazał się farbowanym lisem. Życie uczy ostrożności, podświadomie włącza zieloną lampkę, kiedy okoliczności oscylują w kierunku, który momentalnie podsuwa przykre wspomnienie. Nie jestem ćmą, unikam płomienia świecy, dlatego szybko wycofuję się z relacji, w których nie jestem partnerem, a próbuje się mnie wmanewrować w rolę marionetki.

Męczyły mnie te cztery koty. Zgoda na przyjęcie sześciu nie rozwiązywała problemu. Stado się zna, zgadza, w nowej przestrzeni trzymać się będą razem przecież…

Zbliżał się termin podróży. Wyjścia miałam dwa. Zostawić te nadliczbowe na pastwę losu, trzymać je nadal w zamknięciu, z niepewnością o ich dalszy los lub zabrać pakiet bez uprzedzenia i improwizować na miejscu. Jak zwykle wybrałam lojalność.

– Joanna – piszę ranną porą na czacie- Jest kwestia, musimy pogadać o transporcie kocim…

Natychmiast odebrała telefon. Lata przyjaźni budują zaufanie, ale i wiedzę o trybie życia i pracy drugiej osoby. Obie jesteśmy rannymi ptaszkami, wstajemy  bladym świtem, bo takie zachowanie wymusza na nas życie. Obowiązki rozmaite, praca, pasje. Im ich więcej, tym bardziej cenimy każdą chwilkę, ale i staramy się kreatywnie je pożytkować.

– Dziękuję, że przyjmiecie tę szóstkę, ale to mi nie rozwiązuje problemu, nadal nie mam gdzie przenieść pozostałych czterech, nie mam sumienia ich tam zostawić, nie wróżę im spokojnego, łatwego życia.

I opowiedziałam, przed jakimi „atrakcjami” chcę je ochronić. Nigdy nie piszę, do czego zdolna jest ludzka małość, nie publikuję, na jakie pseudopomysły ludzie potrafią się odważyć, nie daję przykładów, że ktoś już przekroczył granice bestialstwa, okrucieństwa, zwyrodnienia. Słowa, które padły w rozmowie, momentalnie wpłynęły na decyzję, bez wahania rzuciła mi w odpowiedzi :

-Przywoź je wszystkie!

Poniedziałek powitał nas chmurami, jednak deszczu ani ochłody z nich nie było. Im bliżej południa, tym robiło się cieplej, wskazówka na termometrze nieustannie przesuwała  się do góry. Było duszno nam, ale także kotom, siedzącym grzecznie w kontenerkach. Jechały wszystkie, bez wyjątku. Droga minęła na rozmowie, generalnie odpowiadałam na pytania. Było ich wiele, z różnych dziedzin, związanych oczywiście z prowadzeniem Fundacji. Różnice między Kocią Mamą a doświadczeniem po komunikacji z inną organizacją były dosadnie komentowane. Nie była to złość czy złorzeczenie, tylko zdziwienie, jak można tak bezmyślnie postępować, brakiem skuteczności czy też odmową pomocy, psuć opinię innym tego rodzaju firmom. Na ludzkiej niewiedzy, braku świadomości i wiary w deklarowane intencje, niejeden naciągacz zebrał znaczną kasę, której nie spożytkował zgodnie z oczekiwaniem darczyńców. Kompletnie nie rozumiem postawy. Kiedy zakładałam Kocią Mamę, nie miałam w zamyśle własnej korzyści, wręcz przeciwnie, chciałam uciąć wszelkie hipotetyczne spekulacje odnośnie otrzymywanego wsparcia. Trudno działać i pomagać na wariackich papierach, bez konta bankowego, bez opieki prawnej czy księgowej. Nikt nie jest alfą i omegą, nie jest specjalistą we wszystkich dziedzinach. Znając się na kotach i wszystkich dotyczących ich tematach, nie mam żadnych predyspozycji do pilotowania jeszcze księgowych tabelek czy śledzenia na bieżąco nowelizacji aktów prawnych, normujących pracę organizacji pożytku publicznego. Logistyka oraz zarządzanie to są dziedziny, w których czuję się, jak ryba w wodzie i tych tematów dotyczy mój wolontariat, resztę dyscyplin rozdaję chętnie, mając świadomość, że nominaci wypełniają je tak samo solidnie, jak ja swoje.

Odpowiedź na pytanie, dlaczego w Kociej Mamie jest wszystko uporządkowane, zaszufladkowane, zaplanowane i działa jeszcze, jak w najlepszym, szwajcarskim zegarku, nie jest trudna. Mam to szczęście, że skupiłam wokół siebie autentycznych społeczników, ideowców, którym dobra opinia o organizacji, do której należą, faktycznie leży na sercu. Opinię budują interwencje, nie wpisy na forach, nie uwagi frustratów, nie hejt, ani też bezmyślna potwarz, to ocalone koty i ich opiekunowie, którzy zgłaszając się do fundacji, nie odeszli z kwitkiem, a otrzymali pomoc. Tym ludziom nikt nie przewróci w głowie, skuteczność buduje renomę, ale daje im pewność, że jest jednak i działa Fundacja z prawdziwego zdarzenia, nie tylko z nazwy.

Koty w Kępie Solskiej mają się dobrze, jak zwykle, tradycyjnie, pod super opieką. Mimo swej ilości, sprawiły radość nowym opiekunom, bo w stadzie są aż cztery rudo – białe kocury, wszystkie noszące imię Henio. Jeden z nich, największy, najstarszy wiekiem, już był z czułością noszony na rękach. Jak znam życie, wkrótce zameldują się sprytne, rude na spanie w łóżku. To jest dobra wieś, spokojna okolica, sady i pola uprawne. Nie ma nawet odpowiedniej drogi, żeby jakiś rajdowiec starał się bić rekordy prędkości. Z dala od trasy, na uboczu, z ludźmi przyjaznymi dla zwierząt.

Irenka wracała szczęśliwa, spokojna o los i przyszłość swoich podopiecznych. Teraz zrozumiała, dlaczego się żachnęłam, słysząc pytanie, kto koty do enklawy zawiezie.

Osobista wizyta opiekuna eliminuje wszystkie pytania, usuwa wątpliwości, wyklucza obawy. Była, widziała, wyciągnęła wnioski. To także jest tradycyjny schemat w przypadku przenoszenia kotów do enklaw, unikam w ten sposób wszystkich okoliczności nieprzychylnych czy kłopotliwych.

Kociarze z reguły są nadwrażliwi, czasem niepotrzebnie ich wyobraźnia buduje dziwne obrazy, nie mające odniesienia do rzeczywistości. Życie zeszłoby mi na wyciszaniu emocji, wynikających   z niepewności, a tak sytuacja jest  jasna i klarowna.