Sądzę, że nadszedł czas, by obalić krążące w środowisku mity i wyssane z palca opowieści i przypomnieć faktyczne przyczyny niektórych kluczowych decyzji, które podejmowane były dawno temu. Niektórzy o początkach powstania i kształtowania się Kociej Mamy zapomnieli albo w ogóle nie wiedzieli. Uważam, że te reportaże “przypominajki” pomogą poznać i zrozumieć jak ważne dylematy wtedy musiałyśmy rozważać.
Fundacja Kocia Mama powstała w 2008 roku, jednak jako grupa opiekunek działałyśmy na rzecz kotów już wtedy prawie 8 lat. W owym czasie istniałyśmy w świadomości kociarzy jako Grupa Kocich Opiekunek pod przewodnictwem Izy Milińskiej. To właśnie wtedy Emilka zrobiła mi pierwsze wizytówki z numerem telefonu i jedynym słusznym w moim przypadku adresem e-mailowym: izuniakotunia@o2.pl z dopiskiem: “kociara”. Zabawne były to czasy, bowiem prowadziłam grupę, ale pośrednio wspierałam oba działające wówczas w mieście Towarzystwa Przyjaciół Zwierząt. Obie Panie prezesowe bez żenady odsyłały do mnie ludzi zgłaszających im koty do adopcji. Od zawsze znalezienie choremu kotu nie stwarzało mi najmniejszego problemu, nie wspomnę już o kolorowych i zdrowych. Tak więc, ignorując fakt, że buszując na forach ukryte pod nickami hejtowały mnie niemiłosiernie, pomagałam i opiekunom, i kotom, ponieważ wychodziłam z założenia, że Panie kompletnie nie mają perspektywicznej wyobraźni, bowiem przyznają się do niemocy w temacie kotów, a mi tym samym budują bazę pomagaczy. Miałam rację! W notes wpisywałam telefony, imiona i adresy. Ci, którym pomogłam umieli się odwdzięczyć, nigdy nie miałam problemu z pomocą przy transporcie, a to była wtedy kłopotliwa dla mnie kwestia.
Lata mijały i stanęłam przed faktem, że jednak trzeba założyć Fundację. Była już wtedy ze mną Emilka, Marta, ruda Iza, był Łukasz, Gosia, byli weterynarze i przyjaciele. Nazwa została wymyślona w mojej pracowni, uniwersalna, prosta, dobrze się kojarząca i co wtedy było ewenementem: polska!
Wtedy to skróciłam swoje imię, Dla wygody, bowiem moi rodzice urzeczeni sagami Bidwella o Izabelli i Ferdynandzie, postanowili na jej cześć nadać mi imię i zaczęła się kołomyja. Niejeden urzędnik czy biurokrata, przez przypadek lub nie, kradł mi jedno L. Nie muszę dodawać, ile z tym imieniem od zawsze miałam zamieszania, dlatego kiedy Emilka uparła się, że wokół emotki kota musimy koniecznie dodać napis: “Fundacja Izy Milińskiej”, oczyma wyobraźni widziałam już kolejne biurokratyczne buble i idące za nimi sprostowania. Dopisek powstał z prostej przyczyny i nie był podyktowany moim wybujałym ego. Po prostu był to wyraźny dla kociarzy przekaz, iż Grupa zmieniła się, ewoluowała w Fundację, a jest to nadal ta sama ekipa ślicznych rozkochanych w kotach dziewcząt. Skoro jeden temat mamy wyjaśniony, przejdę do drugiego, kociej twarzy Fundacji, czyli padaczkowego Pitusia.
Ten kot zjawił się w moim domu za sprawą mojego męża Macieja, więc tym samym obalam tezę, że wyłącznie ja ściągam koty. Jak już Maciej przyniósł, to szalenie na bogato, ponieważ kociak był karzełkiem w typie rasy norweskiej leśnej z porażeniem mózgowym spowodowanym robaczycą i padaczką w gratisie. A było to tak.
Nasz kolega był kierownikiem budowy jednego z łódzkich hoteli w centrum miasta. Nie pamiętam już z jakiego powodu Maciej do Niego zawitał, ale ze spotkania nie wyszedł z pustymi rękami. Na placu biegały dwa kociaki około 4 miesięczne. Ani to było fajne, a już tym bardziej bezpieczne. Dostał zielone światło i przerzucił kociaki na przegląd do Czterech Łap. W domu usłyszał sakramentalne pytanie:
-Aa matkę ich widziałeś?
-Tak.
– To jutro masz kurs zabierasz Ją na cięcie.
Umówiłam zabieg, ale usłyszałam, że Pani, którą skierowałam na obejrzenie kocurków, porwała oba, skorzystała z okazji, że lekarz był zajęty i zostawił ją samą z kotami. Pierwszy raz ktoś porwał moje koty, jednak po kilku dniach pani się pojawiła, by uregulować dokumenty, tłumacząc swoje zachowanie strachem, że moglibyśmy jej adopcji w duecie odmówić, a nie umiała wybrać jednego, ponieważ oba są przepiękne. No fakt, w typie rasy wtedy jeszcze mało znanej.
Kiedy Maciej pojawił się na placu budowy, w budzie siedziała kotka z piątką nowonarodzonych smarków, była uprzejma okocić się w nocy.
Panowie otrzymali nakaz opieki nad rodziną i moją obietnicę, że pojawię się za 4 tygodnie. Matka też była biało-czarna, puchata. Karmiła 4 dziewuszki i kociego chłopaczka. Kiedy zaczynał się ich 5 tydzień i maluchy zaczęły urządzać wycieczki, przyjechały do mnie.
Kotki były duże, dorodne, dobrze wykarmione, natomiast kocurek ewidentnie był słaby. Malutki, drobniutki, taka lichota. Pewnego dnia nie mógł stanąć na tylne łapy. Masakra. Byłam przerażona.
Jeden lekarz radził: “Eutanazja, nic z tego kota nie będzie.”. Drugi, Aleksander miał inne zdanie: “Działaj, uśpić zawsze zdążysz!”.
Wybrałam drugą opcję! Magda, niewidoma masażystka masowała tylne łapki i kręgosłup, podawałyśmy Nivalin i laser. Wygrałam ja, Masażystka i wola do życia Pitusia. Sukces był, ale połowiczny, bowiem miał kłopoty z utrzymaniem równowagi i biegał po podwórku trzymany przez człowieka za ogon, sikał normalnie w pozycji stojącej, ale kupę robił leżąc. Ale żył! Do Jego roku, ja astmatyczka, alergiczka, od 30 lat zażywająca sterydy, spałam z kuwetą przy łóżku, dopóki Pituś na tyle nie urósł, by mógł swobodnie wejść i zejść po schodach. Kiedy chciał skorzystać, ciamkał mi ucho, to był sygnał, że mam Go wstawić do kuwety. Nikt mi Go nie chciał wykastrować. Weterynarze znali naszą więź.
Kociak uciekał mi z podwórka, testosteron działał jak u zdrowego. Nie pamiętam już, ile razy nagradzałam moich Panów z Pryncypalnej, kiedy odnosili mi zbiega. Ulitowała się nad kotem i mną, Kamila, kastrując Go w asyście Luizy. Pituś się kiwał, przewracał, ale żył. Brał udział w kociej edukacji, występował w programie „Uwaga”, był bohaterem lekcji poglądowej kręconej dla tego programu pod tytułem: “O czym mruczy kocie serce.”.
Był bohaterem pierwszej KotoManii.
Z czasem przyplątała się padaczka.
Ustawiony dobrze na lekach, żył sobie w swoim świecie. Maszerował po podwórku, ale dostarczał nam też mrożących krew w żyłach atrakcji: wpadł w garażu do kanału, bo ktoś nie zamknął drzwi, wykąpał się w sadzawce, bo koniecznie chciał złapać ważkę, tak dobrze ukrył się w psiej budzie, że jak szalona obleciałam zapłakana pół Chojen, a kiedy zrozpaczona wróciłam do domu, wyszedł zaspany wykonując swoje śmieszne baranki.
Koty moje Go kochały. Zawsze dawały Mu fory, kiedy rzucałam piłeczkę.
Jego jedynego nie obijał Leon.
Miał dwie matki, mnie i Izę. Kiedy wyjeżdżałam zawsze jechał do Niej na swoje kocie kolonie.
Kochała i rozpieszczała Go cała Fundacja.
Jego imię nosi stypendium mające pomóc w realizacji marzeń dzieciom uzdolnionym, ale przebywającym pod opieką ICZDM w Łodzi.
Na koniec maleńka anegdotka. Pewnego dnia odwiedził nas Grzegorz. Patrzy na chodzącego po domu Pitusia i mówi:
-Iza, ludzie to serca nie mają, takie koty Ci podrzucają.
-Ależ ja znam tego człowieka, od którego mam mojego kociego aniołka.
-I co – nic z tym nie zrobisz? – pyta Grzegorz z oburzeniem – Nie musisz się na takie traktowanie godzić.
-Pituś jest z Twojej budowy!
Zaniemówił – po chwili – Ty to jednak jesteś kocia mama.
Spędziliśmy razem cudownych pięć lat.
Poleciał za Tęczowy Most, bo dostał udaru.
Dziękuję Losowi, że miałam szczęście żyć i być z tym wyjątkowym kotem. Już chyba teraz wiadomo doskonale, że nie mogłyśmy mieć piękniejszej, bardziej dumnej i honorowej kociej twarzy Fundacji.