pierwszy samodzielnie ugaszony pożar

Od lat powtarzam, że w życiu fundacyjnym nic nie dzieje się bez powodu i nawet jeśli ja czy osoby współzarządzające Kocią Mamą nie są w stanie z różnych przyczyn podjąć radykalnych rozwiązań, dokonuje tego siła wyższa, nieważne jakie by jej w tym przypadku nadać imię.
Przypomnę, kiedy byłam rozdarta wewnętrznie, świadoma jakie profity i korzyści dla Wolontariuszy wynikają z udziału fundacji w programie niemarnowania żywności, odsuwałam na bok swoje cierpienie wywołane chorobą oraz przytłaczającą szychtę wynikającą z codziennego obowiązku odbioru produktów z marketu i jeszcze udziału w jego rozdysponowaniu do poszczególnych domów, to wszelkie dylematy same się rozwiązały w wyniku jednej decyzji wywołanej kaprysem drugiej strony. I znowu stało się inaczej, decyzja zamiast przykrości przyniosła mi ulgę i zakończenie nadprogramowej aktywności. Mogłam skupić się na sobie, a prawdę mówiąc nikt jakoś z głodu nie umarł. Tak już jest, że do dobrego każdy łatwo się przyzwyczaja, jednak nasza prywatna korzyść nie może wynikać z przymusowej pracy innego człowieka.

Skończyły się na moment wyprawki, automatycznie skończył się bałagan na moim terenie. Zawsze byłam szalenie obowiązkowa, zadaniowa. Fundacja ani na moment nie była pozostawiona sama sobie, nieważne, czy byłam nieobecna tydzień, kilka dni czy miesiąc. Były rozdzielone zdania i nikt nie motał ani szarpał się bez sensu.

W momencie, kiedy poznałam termin zabiegu, wszystkie klocki zostały tak poukładane, by każdy doskonale znał zakres zadań i obowiązków. Mimo mojej nieobecności każda płaszczyzna żyła swoim trybem i nawet baczny obserwator nie zarejestrował nieobecności szefowej.
To się nazywa praca, organizacja i odpowiedzialność perfekcyjna.
Adopcje zawsze nadzoruję sama, bez względu, gdzie i na jak długo znikam. To samo dotyczy operacji i wszystkich czynności związanych z wydatkami. Edukacja, wydawanie budek, rozmowy doradcze czy użyczanie sprzętu, wykonanie tych zadań spokojnie bez problemu ceduję na wolontariuszy. Lata służby w wolontariacie wyrabiają pewność siebie, ale i swobodną i cierpliwą komunikację nawet z przykrym petentem.

Nie powiem, niektórzy z trudnością przyzwyczajali się do nowej sytuacji, nagle odciętej pępowiny. Z automatu, kiedy sypały się im zadania z paniką dzwonili do mnie szukając ratunku. Jednak zawsze powtarzam, że na naukę nigdy nie jest zbyt późno i to, co wydawało się górą nie do zdobycia, nagle okazywało się marnym malutkim, nawet nie pagórkiem a jakimś krecim kopczykiem. Zdolniachy szybko pojęły, że z pracą wchodzimy na wyższy level.
Gasiły pożary poza mną i moją świadomością. Zanim iskierka się rozdmuchała, już po piasek leciały, bylebym tylko spokój miała.

Czas płynął, znając swoją gromadę wiedziałam, że nie wszystko gładko przebiega, ale kiedy się nie żaliły, nie drążyłam, pozwoliłam wylecieć z bezpiecznego gniazda i nabrać doświadczenia.
Najzabawniejsze czekało mnie po powrocie. Z misternego planu, jaki fundacja otrzymała na czas mojej nieobecności, wypadła tylko jedna edukacja, a to za sprawą Bożeny, która kierowana dziwnym impulsem, w deszczową sobotę pojechała na działkę robić wiosenne porządki. Nikogo oprócz niej nie dziwiło, że się okrutnie przeziębiła. Nikt przy zdrowych zmysłach nie narazi się na przyjęcie wirusa, a w zamkniętym aucie jest to raczej nieuniknione. Tym samym trzeba było odwołać spotkanie, bo miałyśmy częstować dzieciaczki smacznymi krówkami, a nie rozdawać katar, chrypkę i temperaturę. O incydencie dowiedziałam się po czasie od dumnej z siebie Kasi, która zażegnała klęskę totalnie bez moje wiedzy, pomocy czy udziału. Można? Można!
Zachęcona ich pozytywną zaradnością, umiejętnością wyciągania dobrych wniosków i spadania bezpiecznie na cztery łapki, ośmielona i uspokojona celująco zdanym egzaminem, pozbędę się większej ilości zadań.

Listę tych niekoniecznie dla mnie najważniejszych już wolniutko sporządzam, bo nadal niestety działam w trybie raczej z pozycji kanapy i tylko logistycznie. Czas płynie, pokazuje zyski i małe mankamenty, ale są to problemy jakościowo tylko do wyszlifowania, zasady są na szczęście ciągle te same.
Chwalić nie lubię, ale, rzucone na głęboką wodę, nie wołały o koło ratunkowe, a rezolutnie kierowane kocim sprytem, dały sobie radę.