Od zawsze otaczałam troską małe, nieporadne smarki. Nigdy nie wydałam zgody na eutanazję kocich dzieci, które z biegiem czasu w myśl Ustawy zaczęło określać jako „ślepe mioty”. Dla mnie życie każdego kota jest, było i nadal będzie bezcenne. Powstało nawet fundacyjne hasło: liczy się każdy kot bez wyjątku, zdrowy, chory, nawet ślepy czy niedowidzący.
Kiedyś, lata temu, kiedy mało kto znał słowa kastracja i adopcja. Różne ludzie miewali pomysły na walkę z nadmierną populacją dość szybko rozmnażających się zwierząt. Kotki rodziły przeważnie dwa mioty. Zimy były sroższe, klimat mniej sprzyjał tym żyjącym w zimnych komórkach, do tego często matki bywały chore, więc selekcja naturalna dość radykalnie zmniejszała liczbę kociąt, którym udawało się przetrwać dziecięco-niemowlęcy okres.
Praca organizacji o profilu podobnym do Kociej Mamy znacząco wpłynęła na status wolno żyjących. To w wyniku uporczywej aktywności organizacji w uświadamianiu organom ustawodawczym luki legislacyjnej określającej status wolno żyjących zwierząt wreszcie podjęto starania, by uporządkować ten dość trudny i spychany na plan dalszy temat. Wielką wygraną kociarzy jest Ustawa o ochronie zwierząt, która nakłada na gminy obowiązki wobec bytujących na ich terenie kotów, szczególnie w zakresie, który pokrywa się z zapisem w naszym Statucie odnośnie leczenia powypadkowych, kastracji i świadomej adopcji.
Kocia Mama nie respektuje tylko jednego zapisu, tego o usypianiu ślepych ale zdrowych miotów.
Wiedzą o tym fakcie wszyscy, którzy mieli okazję na kontakt z nami. Zabieramy koty spod łopaty, sieroty od ginących w wypadkach matkach. Karmimy, masujemy brzuszki. Pełnimy rolę mamek zastępczych, jeśli brakuje już wolnych sutków kotkom, które bezpiecznie pod fundacyjnymi skrzydłami karmią swoje oseski.
Ta interwencja jest typowa w tym czasie.
Od marca z niepokojem wyczekiwałam na sygnały o tegorocznych miotach.
Pierwsza wiadomość przyszła pocztą z Wesołej nieopodal Warszawy. Zaczęła się od słów: „Aż się boję odpowiedzi, bo wszyscy do których się zwracam o pomoc, namawiają mnie na uśpienie maluchów…” Dalej autorka opisała historię, która przytrafia się wielu ludziom generalnie cyklicznie dwa, trzy razy w roku.
Kotka szwendająca się po okolicy, dokarmiana przez wszystkich, okociła się u niej na tarasie.
Dziewczyna kompletnie nie zna się na kotach, sama w totalnym szoku, że bura dzikuska wybrała jej przestrzeń na zrobienie gniazda, ale szukając wsparcia w tej kłopotliwej sytuacji, w obawie by nie zaszkodzić kociej rodzinie, instynktownie ucieka od tych, którzy nakłaniają do eutanazji maluchów.
Tak trafiła do mnie, a ja natychmiast objęłam patronatem gromadkę instruując dziewczynę krok po kroku, żeby bezkolizyjnie przeprowadzić matkę z dziećmi na czas opieki do klatki.
Klatka w tym momencie jest niezbędna, bowiem po odkarmieniu gwarantuje sterylizację.
Mając nadzór nad matką wykluczamy dalsze rozmnażanie.
– Nie jest żadnym bohaterstwem zabić matce dzieci, dziwna to dla mnie filozofia – wyjaśniałam – Proszę sprawdzić jak kotka reaguje na człowieka, jeśli nie zmieni nastawienia, zwrócimy jej wolność, ale dopiero po zabiegu. Maluchy niech rosną, jak skończą dwa tygodnie może Pani je dotykać. Kotka do tego czasu zrozumie Pani zamiary wobec jej rodziny i przestanie widzieć w Pani wroga, co nie oznacza, że automatycznie zamieni się w miziaka.
– Kompletnie nie znam się na kotach, ale jakże bym mogła zabić w pewnym sensie „moje” dzieci? Czuję się za nie dopowiedziana, nie chcę zawieść jej zaufania – dziewczyna tłumaczyła się, mając w pamięci wcześniejsze rozmowy.
– I słuszna postawa, miód na me serce – dodałam – Cieszę się, że Pani do mnie napisała. Pomogę oczywiście z adopcją, ale proszę też rozsyłać wici wśród znajomych. Dla Pani byłaby to ogromna radość i zapłata za Pani troskę, móc śledzić dalsze losy kociąt. Jak będzie kłopot z chętnymi, zabiorę do Łodzi.
Od lat wydaję koty, faktem jest, że każdego roku mniej, ale to już efekt prawie 20 letniej pracy.
Kiedyś adopcję miałyśmy na poziomie ponad 400 kotów, w roku ubiegłym zaledwie 143. Jednak bezrobocie nam nie grozi.
Jesteśmy w kontakcie.
Kiedy Agata trafia na problem, sygnalizuje. Podpowiadam, prowadzę za rękę, ciesząc się, że jeszcze jedna cudowna osoba wyłamała się i odważyła pójść moją drogą. Mimo iż nie kociara, już ma ogromną satysfakcję patrząc na rosnące kocie dzieci, na czujność opiekuńczą matki, na ich wzajemne relacje. Informacje spływają budujące, z czwórki dwa maluchy i matka mają już zapewnione lokum, tak jak sugerowałam w bliskim otoczeniu Agaty wśród jej serdecznych znajomych.
Zawsze tak się dzieje. Każdego dnia oswajamy się bardziej z nową rzeczywistością i przepełnieni nieznanymi dotąd emocjami dzielimy się nimi z przyjaciółmi, sąsiadami, rodziną. To jest najlepsza metoda by pretendent do bycia kociarzem pozyskał opiekunów dla swoich niechcianych gości.
Zaskoczenie i przerażenie nową sytuacją mija niezwykle szybko jeśli trafimy na kompetentną, pomocną osobę. W przypadku Agaty uprzedzanie jej o reakcjach, które wystąpią w odpowiedzi na określone czynności, było dla niej największym wsparciem, dawało poczucie bezpieczeństwa i eliminowało błędy wynikające z braku doświadczenia.
Moim zadaniem najważniejszym było uniknięcie sytuacji stresujących kotkę ale i Agatę.
Musiałam tak poprowadzić interwencję, by nie narazić obu storn na niepożądane zdarzenia: ucieczkę kotki od niesamodzielnych dzieci albo co gorsze podrapanie albo pokąsanie opiekunki w trakcie codziennych obowiązków związanych z karmieniem i sprzątaniem kuwety.
To jedna z milszych interwencji, bowiem dziewczyna zaufała bezwarunkowo mojej wiedzy, instynktowi, znajomości kociej psychiki i zachowania. Przyjmowała bez zbędnej dyskusji moje sugestie tym samym nadając naszej komunikacji ton przyjaznej pogawędki. Oby takich opiekunów więcej!!!