Każda aktywność, jaka prowadzona jest pod szyldem Kociej Mamy, jest opisana, uporządkowana, nie tylko pod kątem zakresu zadań, ale również odnośnie dyżurów, czyli dni oraz ramówek godzinowych, a to z uwagi na pracę zawodową oraz obowiązki rodzinne wolontariuszy. Każdy pracuje w sobie dogodnym czasie, a mnie interesuje odpowiedzialne wykonanie przyjętych obowiązków, a nie czas, w jakim to się dokona. I tak, kompletną swobodę mają te osoby, do których nie są przypisane obowiązki związane z edukacją, logistyką, czy wydawaniem sprzętu. Emilka przygotowuje plakaty, kiedy ma akurat wenę, Ania przekazuje na fanpejdż wszystkie aktualności w zasadzie na bieżąco, jednak w pewnym stopniu jej praca uzależniona jest od korektorek i działających na stronie internetowej. Jednak zdarza się, że oba zespoły mają poślizg, wiadomo, życie jest pełne niespodzianek i czasem bywa, że legną w gruzach najbardziej misterne plany, wtedy Ania przegląda moją tablicę i zamieszcza komunikaty w formie niusów, zapowiadających szerszą relację. Jest to zachowanie, wynikające ze zrozumienia trybu mojej pracy, kiedy moją głowę zaprząta troska o stan zdrowia jakiegoś kota, trudno, żebym mogła się skupić, by usiąść do skrobania artykułu. Fundacja nauczyła się moich reakcji, kiedy dzieją się dramaty, najpierw ratuję, a potem dopiero opisuję. Taka kolejność i zasada od zawsze w fundacji obowiązuje.
Codziennie, od poniedziałku do piątku, w godzinach podanych na stronie internetowej, przyjmuję klientów oraz odbieram telefoniczne zgłoszenia.
Staram się mieć wolny weekend, jednak jak jest w rzeczywistości, zaraz opowiem.
Ludzie generalnie nie przyswajają wiadomości, które im się czytelnie i wprost przekazuje.
W tygodniu przeważnie telefony dotyczą spraw banalnych, wypożyczenia sprzętu, porady behawioralnej, czy związanej z żywieniem, czasem zapytania o pomoc w adopcji czy też prośby o informację, jak można od Fundacji otrzymać kota.
Zabiegani, zajęci swoimi sprawami, odkładają na weekend kwestie, które chcą ze mną przedyskutować, omówić czy skonsultować. Następuje ewidentny konflikt interesów, ponieważ ja, zmęczona po pracowitym tygodniu, marzę o chwili dla siebie, natomiast osoby wybite z biegającego trybu, nagle nie wiedząc, jak zabić nudę, wpadają na fantastyczny pomysł, by zadzwonić do pani Izy.
Nie godzę się na takie traktowanie, tym bardziej, że sprawy z którymi dzwonią, nie zadziały się tego akurat dnia. Stadko 10 futer do wydania nie pojawiło się w przestrzeni karmicielki godzinę wcześniej. To proces, który trwał, ale impuls, by załatwić problem, pojawił się akurat w późne niedzielne popołudnie. Kot, który ewidentnie wymagał pomocy weterynarza, dziwnym trafem stanem swojego zdrowia nie niepokoił karmiących go opiekunów. To, że niedzielę wybrali na działanie, nie oznacza wcale, że ja mam obowiązek prowadzić nagle interwencję.
Opiekunowie nie potrafią dostrzec różnicy między stanem zaniedbania, czy zaniechania pomocy, wynikającym z ich przymykania oka albo odkładania wizyty u weterynarza na potem, a wypadkiem, czyli okolicznością, która zobowiązuje mnie do natychmiastowego działania.
Chaos, brak organizacji, nieumiejętność planowania, nie mogą zaburzać w żaden sposób mojego, już i tak wyjątkowo aktywnego, życia.
Normy i zasady zapewniają spokojny rytm nie tylko pracy, wolontariatu, ale przede wszystkim domowej przestrzeni. Są oczywiście, jak to w życiu, sytuacje i okoliczności, które z uwagi na dramatyzm chwili, uaktywniają mnie bez względu na porę, do takich należało, na przykład, odłowienie pokiereszowanego Jokera oraz wskazanie bezpiecznego miejsca do ulokowania rodziny ocalonej od utopienia w jeziorze.
Nikt na piknik nie wybiera się z myślą, że dojdzie podczas niego do dramatu. Pakujemy koszyk z prowiantem, zabieramy sprzęt wędkarski i udajemy się na łono natury, delektować się widokami flory i fauny. W dobrym humorze jedziemy spędzić miło czas wolny, by naładować akumulatory w dobry humor, pozytywne emocje i cudowny nastój.
Taki był plan kociarzy, którzy pewnej wrześniowej niedzieli udali się z zamiarem amatorskiego łowienia ryb, czyli te, które skusiły się na smakołyk i tak miały zwróconą wolność.
Teraz już nie jest istotne, który z wędkarzy wszczął alarm pierwszy, ujrzawszy dryfujące w zimnej wodzie kociątko. Akcję ratunkową podjęto szybko i wydobyto cztery kociaki i matkę. W ratowanie włączyli się wszyscy, do przejęcia opieki nie było natomiast chętnych, ponieważ maluszki nie były gotowe do adopcji, oprawca wrzucił do jeziora dwutygodniowe bobaski, nikogo więc nie dziwi, że tkwiła obok nich matka.
Kotki zawsze walczą o swoje potomstwo, ta sytuacja jest tylko potwierdzeniem słów, które powtarzam niestrudzenie od wielu, wielu lat! Wybrała bycie z dziećmi, nawet w obliczu nieuchronnej śmierci. Jak widać nie każde paskudne, karygodne zdarzenie, musi mieć dramatyczne zakończenie.
Ta opowieść jest tylko przykładem, że od każdego ustalenia są także odstępstwa.
Szybka akcja ratownicza, potem błyskawiczna konsultacja, mająca na celu wskazanie domu tymczasowego sprawiła, że uważam tę niedziel ę za szalenie udaną.
Podsumowując, ktoś odważył się na haniebny uczynek, ale momentalnie znaleźli się dzieli ratownicy, a potem to już sytuacja nabierała tempa. Ktoś wpisał w Google hasło: „kocia organizacja w pobliżu”, dalej to już wiemy, jak się potoczyły losy niedoszłych topielców. Teraz rodzina przygotowana jest do adopcji, swój szczęśliwy kąt znalazł Mat, reszta miotu czeka, łącznie z oddaną, dzielną kocią matką!
Mam nadzieję, że czytając moje słowa, wiele osób dostrzeże różnice w jakości interwencji, z jakimi mierzę się codziennie. Są te klasyczne, ale i z górnej półki, więc przy okazji mam maleńką prośbę, nie traktujcie Państwo mojego zaangażowania z nonszalancją. Nie chwytajcie za telefon, kiedy ani sytuacja, ani okoliczność tego nie wymagają.