Czasem zastanawiam się, które interwencje są trudniejsze. Czy telefoniczne, czy jednak te bezpośrednie, kiedy w trakcie wizyty jestem skazana na przyjmowanie wskazówek, jak powinnam modelować swoją prywatną przestrzeń, kiedy pracować, a kiedy dyżurować i odpowiadać na dziwne pytania w stylu: „Dlaczego furtka się nie otwiera natychmiast po dzwonku?” albo „Dlaczego zimą trzeba kilka minut czekać, aż narzucę jakieś ciepłe odzienie?” Są ludzie, dla których zachowanie oczywiste jest problematyczne.
Przeżyłam sytuacje, o których inni mogą tylko sądzić, że dla zabawy opowiadam niedorzeczne anegdoty, jednak, co jest nad wyraz smutne, one autentycznie się dzieją w moim otoczeniu. Podnosiłam to wielokrotnie, że nachodzą mnie kociarze bez ustalenia godziny spotkania. Tłumaczyłam, dlaczego takie zachowania są bezsensowne. Brak oczekiwanej reakcji. Wpadłam na sposób, w trosce o swoje zdrowie psychiczne i obowiązki, tym niereformowalnym wyjaśniam za każdym razem: Kocia Mama to nie wielobranżowy market! Nie wpada się z koszykiem, w sobie dogodnej porze, potrzebujących jest wielu, a ja jedna, nikt za mnie nie przejmie od poniedziałku do piątku dyżurów.
Brak szacunku do czasu drugiej osoby to nie tylko zachowanie pozbawione kultury, ale wyraźne braki w wychowaniu.
Interwencje telefoniczne są zdecydowanie trudniejsze. Bariera anonimowości sprawia, że łatwiej i szybciej puszczą emocje. Padają słowa, których nikt by nie użył w rozmowie bezpośredniej, a tak, czując się w zasadzie bezkarnymi, epatują, w zależności od problemu, emocjami, których potem się wstydzą.
Śledzę z uwagą to, co dzieje się na forach. Nie jestem uczestniczką aktywną, ale obserwuję szczególnie sytuacje dziwne. Nie tak dawno opublikowano post z zapisem z kamery, na którym widać, jak dwie kobiety w wieku średnim wabią do siebie małe, około sześciotygodniowe kocięta. Maluszki przeszły pod płotem, zaciekawione zawartością postawionej miski.
Komentarzy pod tym postem wolę nie cytować. Prześledziłam je pobieżnie, czując zniesmaczenie po lekturze pełnej obelg i agresji.
Kilka dni później odebrałam telefon od pana, który stwierdził na wstępie, że zostałam polecona jako osoba w kocim temacie wykazująca rozsądek, poparty doświadczeniem. Komplement nie wywarł na mnie oczekiwanego wrażenia, zawsze usztywniają mnie takie hymny pochwalne na wstępie, ponieważ przeważnie odbieram je jako próbę manipulowana mną.
Pan wyłuszczył w kilku słowach problem, z którym dzwonił, a okazał się nim właśnie ten koci incydent sprzed kilku dni. Zapytał o moją opinię, dodając, że następnego dnia po kociętach, ukradziono mu kotkę.
Skoro chciał usłyszeć opinię specjalisty, opowiedziałam, jak ja widzę problem, w oparciu o moje doświadczenie.
Ktoś z kociej branży musiał mieć zgłoszenie lub sam, na podstawie obserwacji, podjął działanie. Małe, ufne, kilkutygodniowe kocięta, wypuszczane do ogrodu przy dość ruchliwej ulicy, narażone są na niebezpieczeństwo, więc aktu kradzieży dokonała z pewnością któraś z łódzkich organizacji. Publiczną tajemnicą jest, że tylko Kocia Mama informuje opiekunów kotów o planowanych akcjach, inni czynią to anonimowo i spontanicznie, ignorując emocje karmicieli. Skoro nie było ruchu ze strony opiekuna, następnego dnia porwano kotkę. Zawsze jest taka kolejność, najpierw zabezpiecza się młode, a matka, skoro jest starsza i już powiła wiele miotów, nagle nie zmieni miejscówki, która zapewnia codzienny wikt. Scenariusz jest jeden, maluszki przygotowane zostaną do adopcji, a ich matki los może być dwojaki, jak jest miła organizacja, będzie szukać jej domu, jak leciwa i kłótliwa, po zabiegu wróci na swoje stare śmieci. Powiedziałam dokładnie tak, jak to odbywa się automatycznie, zgodnie z regułą, według której postępują organizacje. Na moment po drugiej stronie zaległa cisza, po czym rozmówca stwierdził z mocą: Jakbym miał bejsbola, to bym z radością go na panią użył!
Nie przeraziła mnie groźba pana, nie mam lęków przed damskimi bokserami, zaciekawiło mnie jedno, dlaczego akurat mnie, znawczynię kotów, w dodatku polecaną, chciał obić kijem?
Nie podobały się moje słowa? Rozumiem, ale skoro chciał porady eksperta, niech z godnością przyjmie słowa, a nie grozi, ponieważ wytknęłam mu brak dostatecznej opieki, zaniechanie sterylizacyjne i totalny brak wyobraźni sytuacyjnej. Muszą się opiekunowie zdecydować, czy dzwoniąc, chcą usłyszeć prawdę czy słowa, które zaklajstrują ich nieudolność. Uprzedzam solennie, ja zawsze reaguję zgodnie z nabytym doświadczeniem, praktyką, wiedzą i sercem. Nikt winny nie znajdzie u mnie pocieszenia, rozgrzeszenia czy zrozumienia.
Podzielę się jeszcze jednym „fajnym” telefonem, w dodatku nie w porze tradycyjnego dyżuru. Czasem mam fantazję i odbieram każdy, myślę, że to kwestia intuicji.
-Ja w sprawie psa- zaczął pan bez tradycyjnego powitania.
Na to ja, wbijając się w słowo: – Kiepska jestem adopcyjnie w temacie psów, kompletnie nieudolna, nie sprawcza.
-W Polsce to już tak jest- stwierdził pan, przejmując inicjatywę w dialogu, korzystając z chwili konieczności wyrównania przeze mnie oddechu- ale ja nie poddaję się łatwo! Otóż droga pani, zagapiłem się – ważne, że wziął winę na klatę- przychodnia , w której leczę psa, ma od dziś od godziny 12 urlop do 2 września, mam w zapasie 3 tabletki…- tu pada nazwa specjalistycznego leku, powstrzymującego napady padaczki – Co mam zrobić w tej sytuacji?
-Ależ ja nie jestem lekarzem, musi pan zabrać psa, książeczkę zdrowia i umówić wizytę w lecznicy weterynaryjnej…
Cisza i zapytanie: A do kogo ja się dodzwoniłem ?
-Czy to takie ważne? –teraz ja mam przewagę- widzi pan, w tym kraju można każdemu bezkarnie nagadać tylko z powodu, że nie jest weterynarzem!
Rozłączył się tak samo brzydko, jak zaczął, bez pożegnania.
Wściekłam się. Wybrałam jego numer, odrzucił połączenie. Taki oto bohater mi się trafił, kolejny.
Innych poprawia, a sam nie umie powiedzieć zwyczajnego słówka „przepraszam”.
Mylić się, jest ludzką rzeczą. Kto nic nie robi i tak dalej, ale są przecież magiczne słowa i za ich sprawą wiele konfliktów czy pomyłek daje się odkręcić, wyprostować, naprawić. Tylko jest taka kwestia dość ważna, by używać magicznych słów, trzeba mieć dystans do siebie, mieć świadomość prawa do pomyłki i rzeczy błahych nie traktować w kategorii wielkich sporów, na skalę mających wpływ na dzieje świata.
Żeby uniknąć dyskryminacji mężczyzn, opowiadając historyjki z ich udziałem, przytoczę dla równowagi także takie, których bohaterkami są panie.
Nie tak dawno, raniutko, dzwoni telefon, dosłownie z takim impetem, jakby ktoś dzwonił po karetkę, mającą uratować wiszące na włosku życie.
Tym razem popis dała pani, bez „dzień dobry” zaczynając tyradę:
– Jestem opiekunką społeczną, legitymację wydano mi w wydziale ochrony środowiska przy ulicy Piłsudskiego. Wysterylizowałam i wykastrowałam ponad 70 kotów, pan doktor z lecznicy podał mi namiary do pani, że musi mi pani kota wyleczyć! – i raz jeszcze przypomina o społecznej funkcji i dokumencie.
Zamurowało mnie.
Fakt posiadania przez panią dokumentu uprawniającego do pewnych ulg, nijak ma się do pracy Fundacji. Kocia Mama nie współpracuje z wydziałem w oparciu o umowę czy dokument prawny. Fundacja to prywatna firma i żaden z urzędników ani lekarzy nie może nic nam narzucić, nakazać czy też usiłować wymusić. Słowo „musi” nas nie obowiązuje.
Jeszcze jedna rozmowa, która zamiast wypracowania wspólnego stanowiska, zakończyła się podłymi pytaniami, poddającymi pod wątpliwość sens działania Fundacji.
Cóż, wytrzymałam nerwowo do momentu, w którym pani, zmęczona moim pasywnym, stoickim zachowaniem, dziecinnie rozłączyła się bez słowa.
Przytoczyłam trzy z morza odbieranych telefonów. Jest to tylko niewielki wycinek ilustrujący, z jakimi problemami ludzie się kontaktują z Fundacją. Każde z tych zgłoszeń rozwiązaliby bez mojego udziału. Pan posiadający nagranie zdarzenia powinien zgłosić czyn na policyjnym komisariacie, opiekun psa, zamiast wygłaszać nic nie wnoszącą tyradę, powinien założyć psu smycz i udać się do kliniki, a kobieta, która powoływała się na posiadanie legitymacji, powinna mieć świadomość, że uprawnia ona ją do korzystania z bezpłatnego leczenia w klinikach, wyznaczonych przez urząd miasta, w tych, które biorą udział w corocznym programie, dedykowanym kotom w ramach ograniczania populacji. Niewiedza, brak wyobraźni, bezsensownie podejmowane decyzje, wywołują i inicjują ataki nie na te osoby, które spowodowały te sytuacje. Mam świadomość pracy innych organizacji, które unikają dyżurów bezpośrednich wtedy, kiedy już się opiekunowie wreszcie skontaktują z Fundacją, na nią wylewają złość, żale i frustracje. Na szczęście rozumiem te mechanizmy, a to, że ich nie pochwalam, to już kompletnie inna kwestia, ale właściwe podejście do okoliczności eliminuje chęć skoczenia z mostu.