Kiedy zakładałam fundację, nawet przez myśl mi nie przeszło, z jakimi trudnościami przyjdzie mi się mierzyć, wykonując z pozoru oczywiste obowiązki wynikające z roli szefowej. Stworzyłam ogromną organizację, która nadal dynamicznie się rozwija. Na szczęście to nie wolontariusze są tymi, których zachowanie spędza mi sen z powiek.
Zespół został podzielony na grupy, ekipy, sekcje i duety. Każdy koncentruje się na swoich zadaniach w sposób, który najlepiej odpowiada jego stylowi pracy. Nie muszę przypominać, motywować ani zachęcać – wszyscy doskonale rozumieją, jak trudno jest zarządzać tak dużym „kombajnem”, nie rezygnując przy tym z jakości życia prywatnego i zawodowego.
Wzajemny szacunek wyrażamy nie tylko słowami – to sumienne wykonywanie obowiązków jest dowodem troski i zaangażowania. Dzięki temu nasza komunikacja opiera się na zaufaniu i wzajemnym wsparciu.
Koniec roku i początek nowego to czas podsumowań, ale także refleksji i oceny wydarzeń, które stały się już historią – historią, z której koniecznie trzeba wyciągnąć wnioski. Dzieje każdej organizacji składają się z pozornie drobnych zdarzeń, które jednak mają istotny wpływ na sposób reagowania w podobnych sytuacjach w przyszłości.
Pracując w branży z pozoru bardzo zdefiniowanej, już dawno wykraczałyśmy poza klasyczne schematy. W zasadzie trudno nas przypisać do jednej kategorii. Taki stan rzeczy powstał naturalnie – dzięki kreatywności wolontariuszy i mojemu przyzwoleniu na rozwój w sugerowanych przez nich kierunkach.
Każde ograniczenie prowadzi do stagnacji, każda sztampa do uwstecznienia. Natomiast każdy nowy pomysł inspiruje i podnosi jakość naszej pracy.
Patrząc globalnie na miniony rok pracy, zanim zostanie on podsumowany w tabelach i liczbach, mogę z pełnym spokojem stwierdzić, że udało nam się zrealizować wiele świetnych projektów, przeprowadzić interwencje, pozyskać nowych darczyńców i przyjaciół, a także wyeliminować ze swojego otoczenia manipulantów, pieniaczy i krzykaczy.
Czas zawsze rozwiązuje wszystko – nie trzeba Losowi pomagać. Sytuacje, które wydawały się dwuznaczne, prędzej czy później zostają właściwie nazwane.
Pisząc reportaże, staram się uwypuklać zarówno dobre, jak i złe strony spraw, z którymi mierzę się na co dzień – czy to pełniąc dyżur, czy komunikując się z klinikami w celu ustalenia protokołu leczenia kota.
Fundacja jest rozpoznawalna, czytelna i mocno osadzona w branży związanej z pomocą kotom. Dzięki dobrej pozycji w internecie często pojawia się jako pierwsza sugestia w wyszukiwarkach. Kociarze z całego kraju, szukając wsparcia, zgłaszają się do nas – dla wielu nie stanowi problemu przywiezienie kotów nawet z odległych miejsc. I tu właśnie często pojawia się pierwszy punkt kolizyjny w, wydawałoby się, standardowej komunikacji.
Najwięcej kłopotów przysparzają, niestety, opiekunowie i karmiciele kotów, którzy, choć kierują się niby dobrą intencją, zgłaszają się do Fundacji z nadzieją, że przejmie ona opiekę nad ich podopiecznymi. Kiedy jednak mamy pełne obłożenie i prosimy ich o aktywne zaangażowanie oraz spełnienie podstawowych wymagań, często zamiast działać, wykonują niepotrzebne, czasochłonne telefony, które tylko wprowadzają irytację i utrudniają konstruktywną współpracę. Jęczą, narzekają, biadolą nad brakiem funduszy, a czas mija – wydają i tak pieniądze, których rzekomo nie mają, podczas gdy koty rosną i stają się coraz większym obciążeniem. Oczywiście, według nich, nie jest to wynikiem ich zaniedbań, ale problemem fundacji.
Od zawsze powtarzam, że nie posiadamy takich zasobów, aby objąć finansową opieką wszystkie zgłaszane koty w kraju. Mam zdolność adopcyjną, potrafię znaleźć świetne domy dla kotów, ale tymczasowy opiekun współpracujący z Fundacją Kocia Mama musi włączyć się do pomocy. Oznacza to, że powinien pokryć podstawowe koszty weterynaryjne, takie jak pierwsza wizyta w klinice czy odrobaczenie.
Pracując niemal 30 lat w tej branży, wypracowałam określone schematy i standardy, które trzymam na wysokim poziomie. Dzięki temu ludzie chętnie zgłaszają się po koty. Pierwsza wizyta weterynaryjna jest obowiązkowa. Każdy kociak musi przejść dokładny przegląd zdrowotny, zanim zdecyduję się firmować go swoim nazwiskiem. Nie mogę sobie pozwolić na wydawanie kotów ze świerzbem, biegunką czy takich, które brudzą poza kuwetą. Osoby szukające pomocy dla znalezionego kota muszą zrozumieć, że nikt nie przyjmie pod opiekę chorego lub zaniedbanego zwierzaka.
Fundacja Kocia Mama, oprócz adopcji, stawia także na edukację weterynaryjną. Uczymy, że zdrowe zwierzę dłużej cieszy nas swoją obecnością, a systematyczna profilaktyka pozwala uniknąć problemów zdrowotnych, które zawsze wiążą się z dodatkowymi kosztami.
Sytuacje, podczas których przyjmuję pod skrzydła koty, różnią się wręcz diametralnie pod względem formy spotkania.
To, że mam wyczuloną intuicję, wie każdy, kto kiedykolwiek miał okazję się ze mną spotkać. Mam też świadomość, że są osoby, które dostają białej gorączki na samo hasło „Kocia Mama”. Z pełnym przekonaniem mogę jednak powiedzieć, że taka reakcja wynika z ich własnych działań – zwykle wtedy, gdy posłużyli się kłamstwem.
Nie potrafię zrozumieć, co nimi kieruje, gdy wymyślają tysiące trudności, odwlekają wykonanie poleceń, a potem, w końcu przekazując koty, płoną ze wstydu. Nagle okazuje się bowiem, że maluchy są w wieku, w którym kwalifikują się do kastracji. Takie osoby natychmiast otrzymują etykietę „kłamczucha” i trafiają na czarną listę.
Oczywiście kotom zawsze pomożemy, bo to one są dla nas najważniejsze. Jednak przy kolejnym kontakcie taka osoba znajdzie się pod moim baczniejszym nadzorem.
Muszę wyjaśnić swoje rozżalenie. Koty nie mieszkają w kociarni, gdzie trudno o odpowiedni monitoring. Nie bytują w klatkach ani kojach w innym budynku – przebywają w naszych domach. Śpią z nami w łóżku, bawią się z naszymi zwierzętami. Dlatego wprowadzamy je w nowe środowisko dopiero po wizycie u weterynarza.
Czy ktoś zdaje sobie sprawę, że jeśli kot z biegunką zarazi koty wolontariusza, Fundacja musi pokryć koszt leczenia wszystkich zwierząt przebywających w tym domu? To ogromne obciążenie finansowe i logistyczne, które łatwo można uniknąć, przestrzegając zasad.
Kto chciałby przyjąć pod opiekę kota brudasa i budzić się każdej nocy w zasikanym łóżku?
Proces adopcyjny rozpoczyna się już u znalazcy, czyli pierwszego opiekuna. Kiedy wyliczam, jakie kroki należy podjąć, proszę, aby nie dyskutować, tylko spokojnie i rzetelnie je realizować. To wspólna odpowiedzialność za zdrowie i komfort kotów.
W ostatnim czasie przyjmowałam do Fundacji cztery koty. Okoliczności tych sytuacji były niezwykle różne. Dwa kocurki zostały przekazane jakby ze wstydem – nic się nie zgadzało, a już najbardziej wiek. Osoba unikała kontaktu wzrokowego, patrzyła gdzieś w bok. Wiedziałam doskonale, że kłamie, i jestem pewna, że ona również zdawała sobie z tego sprawę.
Rozmowa się nie kleiła, dokumenty były wypełniane w pośpiechu, bez zaangażowania. Atmosfera była daleka od miłej czy serdecznej. Jednak milczenie i powściągliwość z obu stron zapobiegły mojemu wybuchowi. W tej sytuacji, mimo wszystko, zachowała się z odrobiną rozsądku i taktu.
Po kilku dniach do Fundacji trafiły kotki spod Sulejowa. Takich przekazań życzę sobie z całego serca. Dziewczyny, które przywiozły maluchy, pokazywały zdjęcia, z przejęciem opowiadały historię ich pojawienia się w ich przestrzeni. Pytały o procedurę adopcyjną, o dalsze losy kotów. Były miłe, otwarte, uśmiechnięte. Słuchały z uwagą, gdy wyjaśniałam im różnicę między kotem środowiskowym a bezdomnym, dlaczego drukuję firmowe książeczki zdrowia oraz dlaczego umowy na stronie internetowej są zastrzeżone.
W tej fajnej atmosferze czekałyśmy na przyjazd nowych wolontariuszy, którzy rozpoczynają swoją pracę, opiekując się szylkretowymi kociczkami.
Mam nadzieję, że udało mi się właściwie nakreślić obie sytuacje przyjęcia kociaków pod skrzydła Kociej Mamy. Pani, która przywiozła kocurki, dosłownie uciekła z mojego podwórka, jakbym była strasznym diabłem, a z dziewczynami spod Sulejowa trudno było się rozstać.
Z jednej strony pozostaje ogromny niesmak, z drugiej – ładunek niesamowicie pozytywnej energii. Mimo wszystko, te dwie sytuacje w żaden sposób się nie równoważą. Spotkanie z dziewczynami spod Sulejowa naładowuje pozytywną energią, podczas gdy wizyta osoby od kocurków budzi smutne refleksje.
Będąc szefową kociej fundacji, staram się nie oceniać krytycznie, zachować dystans, zrozumienie, a czasem nawet szukać wytłumaczenia dla nierozważnych działań. Jednak kłamstwo i fałsz trudno mi pominąć milczeniem, bo takie incydenty wpływają na wiarygodność osób zgłaszających interwencje.
Nie jest to pierwszy, ani ostatni raz, kiedy spotkałam się z podobną sytuacją. Opowiadam o tym nie po to, by wzbudzać sensację, ale aby wyjaśnić, że fakt, iż nikt w danej chwili nie wybuchł, nie oznacza, że „bajka” została przyjęta bez wątpliwości. Zgodziłam się przyjąć koty, więc nawet jeśli nie wszystko zostało mi przekazane zgodnie z prawdą, dwa młode kociaki nie stanowiły większego problemu. Jedno jednak mnie zastanawia: dlaczego to ja musiałam nalegać, aby je mi pokazano? Z reguły opiekunowie z dumą prezentują swoich podopiecznych, ale w oczach tej kobiety nie widziałam dumy – raczej błysk przerażania. I to nie jest złudzenie. Całą sytuację dobitnie podsumowała wolontariuszka po przyjęciu kotów: „Kolejna, która myślała, że nas oszuka – to nie maluchy, trzeba je kastrować po świętach.”
Laurki piszmy sobie sami, i nie zawsze używając fajnych słów. Na czarną listę trafiło kolejne nazwisko, niestety.
.