perełki dyżurowe – dyspozycyjność

Są tematy w Fundacji, które można określić jednym słowem: bumerang.
Wiemy wszyscy, co oznacza to słowo i dlaczego używamy go, żeby podkreślić jeszcze mocniej sytuację lub okoliczności, które mimo podejmowania licznych oraz uporczywych prób, nadal zdarzają się nie w trybie sporadycznym, a raczej permanentnym.
Najbardziej ćwiczą mój mózg dzwoniący w imieniu, na przykład, koleżanki, sąsiadki bądź członka rodziny. Nie określają problemu, tylko radośnie podejmują rozmowę w stylu: Dzwoniła moja, powiedzmy, mama, koleżanka lub znajoma i co pani w związku z tym proponuje?
W takiej sytuacji niezbędna jest pomoc szklanej kuli. To, że już raz poświęciłam dyżurowy czas i odbywałam wyczerpującą w kwestii informacyjnej rozmowę, idzie na straty, ponieważ ponownie najpierw muszę dotrzeć do wskazówki, z jakim kłopotem kontaktowała się owa osoba. Jest fajnie, kiedy w miarę szybko poznam sedno problemu, a nauczyłam się bez komentarza, poprzez kilka pomocniczych pytań, dotrzeć do informacji, jakiej pomocy dzwoniący oczekuje od Fundacji. Gorzej jest w przypadku, kiedy rozmówca, zamiast współpracy, dziwi się niezmiernie, że nie zaszufladkowałam uzyskanej już wiadomości. Nie wolno podejmować żadnych komentarzy na temat formy rozmowy, niepotrzebnie tylko wprowadzają nerwową atmosferę i jest to najprostsza droga do inicjacji konfliktu. Wychodząc z założenia, że każdy kontaktuje się w dobrej wierze, w trosce o zwierzaki, które ma pod opieką, powstrzymuję się od kąśliwych komentarzy, ponieważ w rzeczywistości może i są zasadne, ale wywołują przeważnie negatywne emocje.

Rada dla wszystkich emisariuszy danej interwencji, po tradycyjnym powitaniu, przedstawieniu się, kolejnym krokiem jest podanie okolicy lub nazwy ulicy, na której bytują koty oraz określenie ich statusu, czy są środowiskowe, czy domowe sieroty po zmarłym, czy też bytują w hodowli, która właśnie swój żywot kończy. Informacje w mojej głowie zapisują się jako rodzaj interwencji i kiedy rozmówca przyswoi tę wiedzę, rozmowa nie trwa kilkanaście minut, a kilka i moje pytania nie doprowadzają do irytacji.

Mam świadomość, że każdy uważa siebie za jedyną istotę, która wpadła, kierowana empatię, by pomóc kotom. Otóż moi drodzy, jesteście w wielkim błędzie, od ponad 25 lat codziennie ktoś się odzywa właśnie z prośbą o ogarnięcie problemu. Oznajmiam uroczyście, nie cierpię na zanik pamięci, nie mam kłopotów z koncentracją ani też starczej demencji. Moja pamięć w swoisty sposób przechowuje przez lata wiadomości. Nie wbijam sobie imienia ani nazwiska kociarza, bo oszalałabym od wszystkich Kowalskich, Nowaków czy Szymańskich. Pamiętam kota z gnijącą łapą złapanego na Widzewie, kotkę skopaną pod Raszynem, czy Pana Cerowanego spod Kutna. Kto mnie zna, wie, że tak właśnie segreguje moja pamięć wiadomości, związane z poszczególnymi interwencjami.

Myślę, że przypomnienie raz jeszcze zasad współpracy pozwoli uniknąć zbytecznych rozmów.
Kolejna perełka dotyczy próby zmiany godzin mojego urzędowania. To jest kuriozalne, absurdalne podejście do tematu mojego wolontariatu i jednocześnie do osoby, zarządzającej Fundacją oraz wypożyczającej sprzęt.

Przebieg komunikacji bez ciągu dalszego generalnie wygląda następująco. Najpierw pojawia się pisany w ciągu dnia sms: Czy mogę liczyć na wypożyczenie klatki łapki?
Bezpośrednia rozmowa odbywa się w trakcie dyżuru. Dodam, że jest piątek, wiec ostatni dzień aktywności przed weekendem. Na odpoczynek liczę nie tylko ja, ale także weterynarze, nie działający w trybie całodobowym.
– Mam pod opieką kotkę, jest kotna, zabiegu aborcyjnego dokonają lekarze, mam znajomych i tu pada nazwa kliniki, którą znam, ale nie współpracuję, czy mogę liczyć na wizytę u pani w sobotę lub niedzielę?

Kiedy odmawiam i zapraszam na spotkanie w poniedziałek, następuje zdziwienie. Nie ma ciągu dalszego, jest foch i śmiertelne oburzenie.
Zatem raz jeszcze powtarzam, żeby utrwalić. W Fundacji każda osoba dzwoniąca, kiedy mówi stanowczo: Znam szefową, licząc na lepsze traktowanie, usłyszy w odpowiedzi: Szefową zna cały koci i nie tylko, świat, w czym pomóc?

Ta informacja pokazuje, że na nas nie czynią żadnego wrażenia nieudolne próby manipulacji czy kumoterstwa. To działa w obie strony. Fakt, że osoba powołała się na hipotetyczne znajomości z kliniką, nie przełoży się na zmianę terminu dyżuru. Ponadto wątpię, żeby pani miała aż takie koneksje, by operator chirurg pracował, kiedy ma wolny weekend. Lecznice działające w akcji dedykowanej kotom środowiskowym generalnie starają się tak umawiać zabiegi, żeby koty opuszczały kojce szpitalne w sobotę. Tkwiąc mocno w branży, znam realia, w jakich pracują weterynarze i dlatego trudno jest we mnie wywołać poczucie winy. Gdyby osoba kontaktująca się podczas dyżuru poprosiła o wypożyczenie klatki w piątek, wydałabym sprzęt nawet po upłynięciu czasu mojej pracy.

Ale w tym przypadku nie pośpiech był kluczowy, a fakt, żebym to ja nagięła się do wymagań okazjonalnej opiekunki. Tak się poważnie działać nie da. Przypominam, w innych organizacjach obowiązują zapisy na sprzęt. Wypożycza się go tylko na określony czas, bo już z niepokojem czeka kolejny chętny. W Kociej Mamie nie określa się czasu. Każdy korzysta ze sprzętu do momentu zakończenia interwencji, nieistotne, jak długo będzie ona trwać. Akcja ma być przede wszystkim skuteczna, doprowadzona do końca, poprzez zabezpieczenie całej populacji bytujących. Przerwa w połowie nie jest sukcesem, a tylko odwleczeniem katastrofy w czasie, bo niestety natury kociej się nie zmieni i kotki niezabezpieczone nadal będą wabiły kocurów.
Próba wywołania u mnie poczucia winy niestety się nie powiodła. Fundacja zgromadziła wystarczająco dużo sprzętu, by kociarze mogli z niego swobodnie korzystać.
Przy okazji akcji sterylizacji i kastracji, pojawia się jeszcze jeden dość istotny problem, a dotyczy on małych kociąt.

Nie raz spotykam się z prośbą o przejęcie pod skrzydła kociąt, których matki zostały wykastrowane przy pomocy innej organizacji.

W tym przypadku także stanowczo odmawiam, ponieważ od lat wyjaśniam, że Fundacja nie jest powołana, by kończyć czy domykać interwencje, rozgrzebane przez innych. Sam fakt użyczenia klatki łapki i wskazanie terminu w klinice działającej w corocznej akcji, nie jest aktem nadzwyczajnym. Zabiegi opłacone są z budżetu przeznaczonego przez urząd miasta, a zakup kilku klatek nie jest znaczącym wydatkiem. Łatwo jest działać w sumie bezkosztowo. Natomiast przyjęcie kociąt wiąże się z przygotowaniem domu tymczasowego, zakupu karmy, żwirku, zabawek i wyposażenia, czyli kojca, kuwety, kontenera oraz z opłatą za świadczenia weterynaryjne. Przekierowanie kociarzy do Kociej Mamy jest wynikiem złej kondycji finansowej i przyznaniem się do słabej skuteczności adopcyjnej.

Obserwując to, co się wyprawia w kociej branży, te wszystkie sytuacje absurdalne, a niekiedy wręcz abstrakcyjne, zastanawiam się, kiedy odesłani z kwitkiem dostrzegą, że wiele z deklaracji jest bez pokrycia, ciągu dalszego czy mocy sprawczej. I zadam pytanie wprost: Czy w takich przypadkach można się dziwić brakowi sponsorów czy darczyńców?