Nasze życie we wszystkich jego aspektach regulują i stymulują normy, zasady oraz umowy.
Normy społeczne i środowiskowe określają nasze miejsce i rolę zarówno w najbliższym otoczeniu, jak i w szerszym kontekście. Jako członkowie lokalnej społeczności staramy się przestrzegać obowiązujących zasad, na przykład, nie zakłócamy prawa do odpoczynku sąsiadów, ściszając muzykę po godzinie 22. Unikamy również wywoływania kłótni czy konfliktów, które mogłyby zepsuć dobrą atmosferę sąsiedzką. Podczas podróży do innych krajów respektujemy tamtejsze zwyczaje, szanując różnorodność kulturową i religijną.
Zasady i normy często się zazębiają, porządkując nasze zachowanie w różnych sferach życia.
Umowy natomiast regulują nasze działania niezależnie od miejsca pobytu, zapewniając odpowiednie zachowanie i eliminując zakłócenia w funkcjonowaniu instytucji, urzędów, zakładów pracy, sklepów, a także, tak jak w naszym przypadku, organizacji non-profit.
W każdej umowie najważniejszym zapisem są godziny pracy, bez żadnych wyjątków. Lekarz ma w kontrakcie określone godziny dyżurów, sprzedawca ustalony czas pracy przy ladzie, a pracownik biurowy wyznaczony początek swojej pracy. Instytucje i urzędy również precyzyjnie określają godziny przyjęć klientów i petentów.
Takie uporządkowanie ma ogromny wpływ na jakość i formę życia każdego człowieka, niezależnie od wieku. Pomaga to przede wszystkim w planowaniu codziennych obowiązków, przyjemności, a także odpoczynku. Wiedząc, o której godzinie dziecko idzie do szkoły, kiedy przedszkole zaczyna przyjmować maluchy, w jakim czasie dostępny jest nasz trener personalny czy fryzjer, możemy ułożyć indywidualny plan dnia. Dzięki temu spokojnie realizujemy swoje zadania, odhaczając kolejne punkty z listy.
Tak właśnie funkcjonują przeciętne osoby – mają wszystko zaplanowane, zapisane i uporządkowane.
Jak wygląda mój zwyczajny dzień?
Od pewnego czasu samodzielnie prowadzę interwencje, zarówno te bezpośrednie z wizytacją lokalną, jak i telefoniczne. Dodatkowo, zajmuję się wypożyczaniem sprzętu oraz podejmuję decyzje o przejęciu kociaków lub finansowaniu operacji, leczenia bądź zabiegów. Taki sposób działania eliminuje rozbieżności w ustaleniach, które pojawiają się na etapie zgłoszenia. Oczywiście, dodaje mi to pracy, ale ostatecznie ten wybór pozwala uniknąć wszelkich prób manipulacji czy odstępstw od umowy.
Kwestie związane z opłatą za usługi weterynaryjne rzadko stają się źródłem problemów. Udaje się ich uniknąć, ponieważ dane personalne opiekuna oraz informacje o usłudze przekazuję bezpośrednio personelowi kliniki. Fakt, że w zasadzie współpracujemy z czterema przychodniami, znacznie upraszcza całą procedurę, zwłaszcza pod względem komunikacji i logistyki. Największy „kłopot” sprawiają mi opiekunowie kotów, którzy mają trudności z dotrzymaniem terminu ustalonej wizyty. Doprowadza mnie to do szewskiej pasji. Spotkania umawiamy wspólnie, wybierając termin dogodny dla obu stron, powtarzam – obu stron. Porównałabym tę sytuację do telefonicznej wizyty u lekarza. Gdy chcemy porozmawiać z naszym lekarzem rodzinnym, nie zawsze musimy stawiać się osobiście. Lekarz, znając nasze problemy, często może udzielić porady na podstawie wywiadu telefonicznego. To doskonałe rozwiązanie dla osób, które liczą każdą sekundę dnia. Umawiając się na taką wizytę, otrzymujemy informację, w jakich godzinach powinniśmy być czujni i mieć telefon w zasięgu ręki.
Honorują daty i godziny wyznaczone przez urzędy, przychodnie, banki, ale kociarze zupełnie ignorują godziny mojego bezpośredniego dyżurowania.
To, że umawiamy się wstępnie na godzinę 18, nie oznacza, że w tym czasie stawią się na miejscu. Mając świadomość korków w mieście i nieoczekiwanych okoliczności, które mogą uniemożliwić dotrzymanie terminu, liczę na odrobinę taktu i informację o opóźnieniu. Niestety, opiekunowie kotów dzielą się na dwie kategorie: tych, którzy pojawiają się punktualnie, oraz tych, którzy, wiedząc, że mieszkam na terenie siedziby fundacji, przychodzą bez żenady, kiedy im akurat pasuje. Ignorują fakt, że w weekendy ja również mam prawo do odpoczynku – to czas na załatwienie moich osobistych spraw, relaks, spotkania z przyjaciółmi czy lekturę książki. Każdy ma prawo do prywatnego życia, ale od lat ten zaszczyt mnie omija.
Nie rozumieją, że jedno zwykłe słowo „przepraszam” za spóźnienie mogłoby wiele rozwiązać. Niestety, zamiast tego bezczelnie atakują, mówiąc: „O co pani robi raban? Przecież pani tutaj mieszka, w czym jest kłopot?”.
Skoro osoba, która uważa się za kulturalną i inteligentną, zachowuje się w ten sposób, to ja również czuję się zwolniona z obowiązku bycia grzeczną i uprzejmą. Po godzinie 19, od poniedziałku do piątku, moje drzwi są zamknięte dla klientów.
To, że nie dotrzymują terminu, to jedna sprawa. Inna, dość zabawna, ale męcząca, to brak zrozumienia i przyswojenia tego, co mówię podczas umawiania wizyty. Zawsze proszę o dzwonienie do furtki pod numerem 54, ale opiekunowie kotów mają w głowie inną informację i dzwonią pod numer 56, ponieważ taki jest oficjalny adres siedziby. Od lat tłumaczę, że nikt tam nie siedzi na dyżurze, a fundacja funkcjonuje zupełnie inaczej. Nie mamy czasu na spijanie kolejnych kaw i czekanie, aż dyżur dobiegnie końca. To jak rzucanie grochem o ścianę. Zdarza się, że gdy ktoś stoi pod numerem 56, zaświeca się światełko, że coś jest nie tak, i wtedy większość osób wykonuje do mnie telefon. Udaje mi się przechwycić delikwenta, ale często zdarzają się sytuacje, kiedy bawimy się z opiekunem w berka.
Opisałam tylko jeden z wielu przykładów. Stojąc pod numerem 56, opiekun kotów jest nagle zapytany przez sąsiada, czy chce się spotkać z panią Izą. Kiedy potwierdza, życzliwy sąsiad doradza, że to nie ta furtka i powinien zadzwonić pod numer 54, a najlepiej od razu udać się do furtki przy kocich łbach od ulicy Zagranicznej. Osoby z wyobraźnią mogą już domyślić się, jak wygląda taka sytuacja! Stojąca osoba pod numerem 56 w desperacji jeszcze raz dzwoni, ja lub ktoś z obecnych na podwórku biegniemy do dzwoniącej furtki, ale wtedy okazuje się, że już nikogo tam nie ma, ponieważ osoba zdążyła przejść pod numer 54. Wiadomo, że przemieszczenie się z punktu A do punktu B wymaga czasu, i nikt raczej bez powodu nie biega. Jeśli nie zastaję nikogo pod numerem 56, udaję się pod numer 54, ale tam już nikogo nie ma, bo osoba poszła w stronę kocich łbów. Kiedy nie znajduję nikogo pod numerem 54, zamiast iść do ostatniej furtki przez podwórko, wybieram drogę ulicą, ponieważ w ten sposób mogę skutecznie przechwycić biegającą osobę. Gdy już udaje mi się dotrzeć do odbiorcy, tłumaczę, że nie zastosował się do wskazówek, które przekazałam.
Jeśli dzwonił pod zły adres, powinien spokojnie czekać, aż go znajdę. W odpowiedzi oburzony pyta: „Po co pani aż trzy furtki?” W takich sytuacjach szczęka mi opada ze zdziwienia. Jak można zadawać takie pytania? Gdzie się podziały zasady dobrego wychowania? Jakim prawem komentuje się moje życie prywatne? Oświadczam jasno: szefuję Fundacji Kocia Mama i tylko tematy związane z nią powinny być ze mną poruszane. Moje życie osobiste nie powinno być komentowane jak życie telewizyjnej celebrytki. Nie zamierzam tolerować takiego zachowania ani go ignorować. Konsultacje i deliberacje możemy prowadzić wyłącznie w kwestiach opisanych w Statucie fundacji od jej początku. Nie sądziłam, że opiekunowie kotów mogą być tak roszczeniowi i tak łatwo przekraczać granice naruszające mój prywatny świat. Skoro dorosłe osoby łamią wszelkie normy, uprzedzam, że nie będę tolerować podobnych incydentów. Każdy, kto zjawi się o nieumówionej porze, nie będzie przyjęty.